[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dopiero w poniedziałek miały się rozpocząć przedstawienia dla szerokiej publicz-
ności, ściągającej zewsząd, jeżeli szczęście jej dopisze, już przy pięknej pogodzie.
W miasteczku od rana w sobotę panował nastrój napięcia. Nawet ja, bardzo prze-
cież oporny, odczuwałem to ogólne naelektryzowanie. Dzwony kościelne zaczęły
bić o szóstej, obwieszczając początek mszy, i ku mojemu zdumieniu biły radośnie.
Spodziewałem się poważnej, nawet posępnej tonacji, a nie tej wesołej nuty.
Usłyszałem je znowu o godzinie siódmej, nadal bijące żywo. Nie chciałem pa-
trzeć, jak tłumy po mszy przyjdą na śniadanie, wyszedłem więc zawczasu. Skie-
rowałem się bez żadnego powodu na cmentarzysko zarazy i zamyśliłem się nad
kobietą, która w tym właśnie miejscu umarła jako czarownica. Potem od razu
ruszyłem do amfiteatru zadowolony, że jeszcze tam jest pusto i mogę spokojnie
ocenić jego ogrom.
Gdyby nie to, że pan z prasy powiedział pełen namaszczenia bileter
wpuściłbym pana dopiero na pół godziny przed początkiem.
Wolność prasy to szczęście i chwała każdego państwa powiedziałem
z takim samym namaszczeniem.
Facet zamrugał patrząc na mnie i miałem nadzieję, że będzie przetrawiał tę
sentencję przez cały poranek. Obejrzałem amfiteatr, konstrukcję drewnianą, co
raczej nie zaprawiało optymizmem dumań o ewentualności pożaru. Amfiteatr we
Friedheim może pomieścić, jak przeczytałem w przewodniku, trzy tysiące osób.
66
Czyli jest tylko o połowę mniejszy od amfiteatru w Oberammergau i chyba
pomyślałem zaprojektowany zbyt ufnie.
Joan Terrill przyszła, kiedy zaczynano powoli się schodzić. Przyszła podnie-
cona i to, że ma miejsce obok mnie, wcale jej nie zaskoczyło. Ten żartowniś z in-
formacji najwidoczniej pochwalił się przed nią, jaki jest mądry, skoro odkrył, że
przyjechało dwoje Amerykanów, i zadecydował, że powinni oni siedzieć razem.
Nie był pan na mszy powiedziała.
Nie byłem. Przypuszczała pani, że będę?
Owszem. Dużo pan stracił. To było wspaniałe przygotowanie do misteriów.
Ja jestem przygotowany.
Odwróciła wzrok ode mnie, patrząc na powoli zapełniające się miejsca poni-
żej nas. Siedzieliśmy wysoko pośrodku. Nasza kondygnacja była bezsprzecznie
najlepsza.
Coś w tej dziewczynie, nawet kiedy życzliwie rozmawiała ze mną, prowoko-
wało mnie do gburowatości. Wprost idiotyczne.
Cieszę się, że dostałem to miejsce i że pani tu siedzi przy mnie powie-
działem.
Dziewczyna zerknęła w moją stronę i odwróciła wzrok.
Naprawdę?
Tak.
Mnie to bardzo ułatwia wszystko. Szalenie się ucieszyłam, kiedy on mi
powiedział o tych miejscach. Nie cierpię patrzeć na przedstawienia sama, a jakoś
nie potrafię rozmawiać z nieznajomymi. Wykonała prawą ręką dziwny gest.
Oczywiście, pan właściwie jest nieznajomy, ale był pan tak miły robiąc te szkice
dla mnie. No, nie uważam pana za nieznajomego.
Wzruszyłem ramionami.
Więcej tu ludzi, niż myślałem. Zapełnią cały amfiteatr.
Roześmiała się cicho.
Pan nie lubi podziękowań, prawda? Ani pochwał? Ciekawe. Ja też nie lu-
bię. Jest mnóstwo ludzi, bo na tę premierę prasową dostały bilety rodziny tych,
którzy grają, i wszystkich innych, którzy mają z misteriami cokolwiek do czynie-
nia. Misteria bardziej obchodzą miasteczko niż prasę.
Tego nie wiedziałem.
Znowu Joan Terrill wyprzedziła mnie w odrabianiu swoich lekcji. Jej oczywi-
ście nie nawiedzał duch Bonifacego Rohlmanna; jednakże powinienem był spisać
się lepiej.
W słoneczność dnia wtargnęła myśl o Rohlmannie. Muszę posłużyć się tą
dziewczyną, żeby zdobyć bodaj trochę informacji o nim. Ale nie chciałem jej
o to prosić. Z pewnością nawet nie wypadało zawracać jej tym głowy w czasie ze
wszech miar ważnych dla niej misteriów.
67
Dyrygent orkiestry wszedł skromnie nie kłaniając się i nagle zaległa cisza. Na
znak jego batuty orkiestra zaczęła grać. To była przyjemna muzyka, równie weso-
ła jak przedtem kościelne dzwony, ale przeplatana jakąś złowróżbną nutą. Przed
kurtyną, pląsając posuwiście, śpiewały anioły. Kurtyna podniosła się powoli.
My na widowni mieliśmy dach nad głowami: nad sceną żadnego dachu nie
było. Za dekoracjami falowały wzgórza Friedheim. Napływało świeże powietrze
i publiczność, chociaż zwrócona na południe, nie musiała mrużyć oczu przed bla-
skiem słońca.
Ludzie, młodzi i starzy, chodzili po scenie. Ludzie w barwnych szatach i pele-
rynach. Byli na ulicach jakiegoś miasta z łukowatą bramą niby to kamienną. Inna
grupa ludzi weszła tą bramą i otoczony nimi główny aktor wjechał na osiołku.
Wszyscy witali tego człowieka radośnie, a on podniósł rękę w pozdrowieniu czy
błogosławieństwie.
To był Chrystus. Ze zdumieniem patrzyłem, jak znakomicie ten aktor odpo-
wiada tradycyjnym Jego wyobrażeniom. %7ływy człowiek przecież, a nie postać
wykoncypowana. Uśmiechał się, rozmawiał z ludzmi, głaskał dzieci po główkach,
szczęśliwy, że jest wśród tych, którzy Go lubią.
Dekoracje szybko zmieniono, Chrystus dojechał do świątyni. Byli tam ban-
kierzy przy swoich zajęciach i On nakazał im wyjść, po czym przewracał sto-
ły i kontuary, kiedy obrzucali Go wyzwiskami. Dużo ludzi w świątyni, łącznie
z tymi, których wziąłem za rabinów, przyszło w sukurs bankierom, inni idąc za
Chrystusem wołali:
Hosanna Synowi Dawidowemu!
Było to nieco melodramatyczne, ale dziewczyna obok mnie siedziała w na-
pięciu i świata poza tym nie widziała. Wśród ludzi wokół Jezusa zobaczyłem jej
chłopca, Jana. Judasz także tam chodził: dwaj z tłumu, Jan i Judasz niewiele mieli
do roboty.
Dobra była scena, w której kapłani i handlarze spotkali się na burzliwym po-
siedzeniu. Wypowiadali się szczerze. Nie wierzyli w to, że Chrystus ma władzę,
czy bodaj prawo wtrącać się do spraw ludzi, wyrzucać kogokolwiek ze świąty-
ni, i tak jak oni to przedstawiali mógłbym przyznać im pewną rację. Za-
decydowali, że Chrystus jakiś prorok z północy mający lud za sobą jest
niebezpieczny dla nich wszystkich.
Nie zwlekając trzeba Go zatrzymać powiedział jeden z nich. Przy-
bywają do miasta tacy, co jeszcze Go nie słyszeli. Oni nie są Jego wyznawcami.
Trzeba pojmać Go i sądzić za wiele zbrodni: za odstępstwo, za bluznierstwo. Tych
wykroczeń lud bardzo nie lubi.
Jak pojmać Go? zapytał któryś.
W nocy. Ktoś musi wskazać Go strażnikom świątyni. Ale nikt z nas!
Ja znam takiego powiedział człowiek imieniem Datan to jeden z Jego
wyznawców. Potrzebuje pieniędzy. Na imię mu Judasz.
68
Nowoczesny dramaturg nie napisałby tego lepiej zauważyłem. Zwiet-
na ekspozycja. I ci spiskowcy mówią jak ludzie naszych czasów.
Joan Terrill zaciskała pięści, omal nie tłukła się po kolanach. Nie odpowie-
działa mi. Na scenie dalej toczyły się knowania, a Chrystus tymczasem odwiedzał
swoich wyznawców, zamierzając udać się na Paschę do Betanii. Teraz był Chry-
stusem nie znanym mi, takim, jakiego nie opisywali ewangeliści. To był towa-
rzysz, gawędzący z serdecznymi przyjaciółmi, planujący podróż. Po pierwszych
kilku rozmowach dialog ustał. Już tylko śmieli się i mówili na migi. Byli zwy-
czajni jak ludzie wszędzie, radowali się dniem i radowali się, że są razem.
Chrystus roześmiany powiedziałem. Nigdy mi to nie przyszło na
myśl. Przecież właśnie tego religia zawsze potrzebuje.
Joan Terrill zignorowała tę uwagę tak jak poprzednie. Nic dla niej nie istniało
poza tym, co działo się na scenie. Ja sam poddałem się urzekającemu realizmowi
misterium, ale nie pochłaniało mnie ono całkowicie.
Sceny przesuwały się szybko, chwilami niezdarne, część dialogu żałośnie ku-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]