[ Pobierz całość w formacie PDF ]
innym, bo Janki, dekolcie. Rozległ się akord i na łące wszystkie pary splotły ręce, zabrzmiał
drugi akord i na łące stała Sonia samotna topola, padł trzeci akord, tworząc już przygrywkę, i
na środku łąki Sonia umierała stojąc. Wówczas Marcel spojrzał na Jurka, Jurek znowu zerknął
na zegarek, unosząc wysoko rękę. I wykrzyknął rozdzierająco, bo tak też umiał:
- Nadzieję wiejmy w serca jak napój miłosny, Jeśli warto nam czekać, to czekać do
wiosny!
Zza drzew po prawej stronie łąki wysunęła się wysoka sylwetka w płaszczu z posta-
wionym kołnierzem. Skierowała swe długie kroki prosto w stronę Soni, przed Sonią przysta-
nęła i zapytała donośnie wyuczonym, sztucznym tonem:
- Czy mogę szanowną panią ja do tańca prosić?
Obrócić, poprowadzić, ba, na rękach nosić?
Sonia skinęła głową, Sonia skinęła głową. Prawa ręka objęła Sonię wpół, lewa dłoń
odszukała dłoń.
Marcel rąbnął w klawisze, a klawisze w sedno wszystkiego, co się liczy, jest powta-
rzalne od ucha do ucha i w serca dwa.
Krótka to była melodia, lecz pojemna dla kroków, obrotów i spojrzeń. Inni też się ob-
racali, kroki dozowali, do stóp dostawiali stopy, co w skocznym walczyku jest wymagane,
inni też się na raz dwa trzy przetaczali, a nawet, jak przed chwilką Witek, potykali, lecz tylko
na środku łąki tak się iskrzyło i ziemię poniewierało. Raz dwa trzy okręcił mężczyzna Sonię
wokół jej jędrnej osi, raz dwa przesunął ją w bok i trzy ją przytulił, i szybko dwa trzy z Sonią
przeleciał, i raz i raz powietrze żwirował, i niewiele już widać, teraz Sonia, a w jej oczach
ogniki, teraz Olek i twarz w uśmiechu szersza niż dłuższa i starannie ogolona, a nad karkiem
Soni włosy wciąż spięte i znowu kark Olka wysoko podstrzyżony i ponownie oczy Soni, w
tym jedno mrugające na Olkowy chyba szept, i gdy Olek otwiera nagle szerzej usta, wymyka-
ją się włosy Soni spod wiążącej wstążki, rozwiewają się nad szyją i znowu nic nie widać, i
słychać tylko raz dwa trzy, raz dwa trzy skocznego walczyka na umrzyka skrzyni.
Tak, zmienił Marcel melodię, stąpających po ziemi przeniósł przekornie w tango ma-
rynarskie, chybotliwsze, lecz mniej obrotowe, bliższe chmur i bryzy bezkresu, więc napiął się
płaszcz Olka jak żagiel od portu do portu, więc rozwiała się sukienka Soni na całą wprzód,
lecz oto zręcznym taktem i nowymi akordami kazał Marcel do brzegów przybijać i z niezna-
nych ostępów wód w piękny i przyjazny, bo nasz, tubylczy, kraj poprowadził, tam gdzie serce
właśnie i oberek rach ciach ciach i mazur uha ha, i Sonia z Olkiem jak pani z panem na za-
grodzie, pastwisku i teraz na łące w niezrównanym wśród narodów przytupie na tak, na dud-
niące tak, albo wiem tak, jestem dla ciebie, tak tak tęskniłam, tak tęskniłem i pragnąłem tak,
tak chcę, tak tak chcę i kocham tak.
Ale już Marcel, jakby sam swojej dziwił się piosence, miechy stulił, i gdy wszystkie
pary przystanęły, a Jurek z Janką podbiegli w ciszy zapalić świeczki na urodzinowym torcie,
z miechów nagle nowa, lecz znana melodia ku niebu się wzbiła, i jeszcze, jeszcze zanucił
Heniek z mamą, i nie zginęła, dośpiewali basem Stefek z Witkiem. Na znak Jurka wszyscy
goście zbliżyli się do płonącego tortu, a wokół gości drgało jeszcze dzienne światło. I wów-
czas Jurek chybotnął się, wzniósł nalany pośpiesznie przez Stefka kieliszek i wpatrując się z
uporem to w pobladłą twarz Olka, to w lśniący deseń tortu, powiedział:
- Ciepły, majowy wieczór. Wiatr śpi jeszcze w ciemnych legowiskach nocy; nie szar-
pie dziś drzewami, nie skomle cicho a żałośnie. Ale gdy powoli zapada zmierzch, gdy całun
nocy pocznie otulać ciemną osłoną naszą polską ziemię, hen gdzieś w oddali spostrzeżesz
pasma migocących płomyków - tam obozują żołnierze nasi. Tam gwarzą cicho ci, co ponieśli
największą ofiarę - życie dla ojczyzny, co legli może nieznani, o których przyszłość będzie
mówiła tylko: pułk, batalion, bateria, wojsko. O żołnierzu polski, którego jedynym strapie-
niem, wyłączną zgryzotą nie były trudy, nie ubytek w szeregach, nie kule i bomby, co was
dziesiątkowały, lecz cel święty. Broniliście się wobec szalonej przewagi, broniliście wolności
naszego narodu i choć sami padaliście w morderczym ogniu walki, ocaliliście cześć i honor,
który dla nas Polaków był zawsze i jest największą, najświętszą rzeczą. My, co nam Bóg ka-
zał pozostać, stoimy nadal na straży czystości naszych uczuć, a wszystkie bóle składamy w
ofierze Bogu Jedynemu. I wierzymy, że jeśli On tak nas ciężkim gromem, palącym piorunem
poraził, to widocznie ma do nas zaufanie. %7łe podniesiemy się poprawieni i mocni. W ten cie-
pły majowy i tak uroczysty dla nas tu zebranych dzień myśli wszystkich żyjących Polaków
biegną ku Wam, żołnierze polscy. Niech w mogiłach waszych rozsianych po polach bitew-
nych Norwegii, Holandii, Francji, po całej niemal Europie zrodzi się Wielka Polska.
Położywszy akcent na ostatni przymiotnik, Jurek podszedł do Olka i rzucił mu się na
szyję. Stali tak objęci i przyciśnięci, a obok płakała Sonia, szlochała mama i zapatrzyli się w
czubki butów chłopaki. Po chwili Olek ucałował Jurka w oba policzki, podszedł do Soni i
podprowadził ją do stołu z kamieni. Sonia nabrała głęboko powietrza i długo osadzała je w
płucach, jakby nabyła je na własność lub wieczyste używanie. Kiedy wypełniło już najniższy
pęcherzyk, dotarło do przepony, pochyliła się nad tortem owocowo-orzechowym, trójwar-
stwowym, okrągłym i pogodnym, nieśmiało mrugającym swymi dwudziestoma płomykami, i
desperacko chlusnęła w niego wiatrem. Zgasły wszystkie płomyki i zmatowiał tort.
- Sto lat - zaintonował Stefek i podbiegł do Olka. - Skąd tu się, stary, wziąłeś, niech
żyje nam.
- Niech żyją nam - poprawili wszyscy i obiegli radośnie Sonię i Olka, a w Olku męż-
czyznę, a w mężczyznie szczęście i kula w gardle. Niech żyją nam, sto lat niech żyją nam,
niech tort okaże się słodki i o faktycznie trzech różnych smakach, niech ta butelka ukryta w
siatce mamy będzie nalewką od cioci Ireny, niech już wszyscy wygodnie się usadowią, niech
Sonia spocznie przy Olku i niech Olek odpowie na wszystkie pytania tłoczące się na usta
przez bryłki waniliowego kremu z prawdziwym orzechem, jeśli ktoś miał szczęście.
- Właściwie wszystko opowiedziałem Jurkowi - odezwał się niepewnie Olek. - Trochę
było kłopotów i przygód, ale jakoś mi się udało na czas. Jerzy powie lepiej.
- Olek uciekł - oznajmił tryumfalnie Jurek. - Wygrał z Burghofem, skorzystał z nieu-
wagi, wsiadł na rower Helgi i już go nie było. Potem towarowym pod pakami na północ, żab-
ką przez Dunaj, z kurierem węgierskim przez Tatry do Zakopanego, bez problemów, bo w
Budapeszcie bywał wcześniej, szybko przez Polskę i już w domu. Tylko, cholera, kolejka
zepsuła się we Włochach i musiał iść pół nocy, przelezć przez mur i nas obudzić. - Jurek do-
kroił sobie tortu i spokojnie przełknął. - Wszystko dzięki piłce kopanej. W niedzielę miał być
mecz. Beze mnie przegracie - powiedział Olek Schnitzlowi - wie pan przecież, jak oni do-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]