[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Snow zaryczał wściekle. Zdawało się, że się na przeciwnika rzuci i rozerwie go na
sztuki. Stałoby się tak niechybnie, gdyby nie osłabienie, które zgasiło w ciele Wolfa wszelkie
wrogie objawy. Wilk leżał niby szmata, z ochłapem mięsa w pysku. Snow przestał ryczeć i
sapnął. Przełknął swoją porcję. Usiadł. Ziewnął szeroko od ucha do ucha. Wreszcie z
westchnieniem wyciągnął się na brzuchu jak długi i począł przyjaźnie wachlować ogonem.
Wolf, z wolna odzyskując siły, wywracał na psa białka ślepi, jednocześnie przełykając
żarłocznie trzymane w pysku mięso.
Ludzie obserwowali tę scenę z zapartym oddechem. Minnetaki nie mogła już
wytrzymać. Jak strzała skoczyła do psa, uklękła przy nim i poczęła gładzić ciężki łeb. Snow
zaskomlił radośnie i niespodzianie liznął ją po twarzy gorącym, szkarłatnym jęzorem.
Porwała się z ziemi ze śmiechem.
— Ach, jakiż on głupi! Jaki strasznie głupi i miły! Tak poczciwie obszedł się z
chorym! Inny pies rozszarpałby Wolfa, dlatego właśnie, że jest tak zupełnie bezradny.
— On nigdy słabszego nie ruszy, tak go już uczono — wyjaśnił Batisi z pewną dumą.
— A co do Wilka, to będąc małym, Snow chował się razem z wilkiem. Jedna suka ich
wykarmiła — jeszcze ślepe szczenięta. Rośli potem nierozłączni jak bracia, aż tamtego wilka
przed dwoma laty zabił w lesie niedźwiedź.
— On sądzi zapewne, że Wolf to jego dawny przyjaciel — wtrącił Wabi.
Snow istotnie musiał sobie coś podobnego wyobrażać, gdyż okazywał Wolfowi
wyraźne przywiązanie. Noc spędził w pobliżu kaleki, od rana zaś znów się koło niego
wałęsał. Wilk jeżył włos, warczał, ale czy to z osłabienia, czy dlatego po prostu, że wracały
mu na pamięć dawne czasy, spędzone w otoczeniu psów i ludzi — gniew jego przybierał,
formy coraz spokojniejsze.
Rankiem wybierano się w dalszą drogę. Wszyscy byli niezmiernie ciekawi łódki
Batisiego. Wabigoon obiecywał sobie, iż z jej kształtu wywnioskuje może cokolwiek o
pochodzeniu chłopaka. Przy śniadaniu, które jedli naprędce o pierwszym brzasku, nie
wytrzymał i spytał:
— A gdzie twoja łódź, Batisi?
Indianin ruchem głowy wskazał nieokreślony kierunek.
Ledwo przełknąwszy nieco mięsa, oddalił się wraz z psem, idąc w górę potoku, i znikł
za nierównością gruntu. Podróżni siadali właśnie do łodzi, gdy wtem zobaczyli go znowu.
Siedział w mikroskopijnym czółenku z kory brzozowej, mając psa naprzeciw siebie. Zręcznie
i pewnie robił wiosłem. Potok, napęczniały po niedawnej powodzi wiosennej, niósł kruchą
łupinkę z szybkością zawrotną. Ledwo go dostrzegli, już ich minął, lecąc niby ptak po
spienionej wodzie. — Uważaj! Wir! — krzyknął Wabi, lecz chłopak był już daleko.
Podążyli za nim znacznie wolniej, gdyż ich łódź, niosąca większy ciężar, głębiej
osiadła w wodzie. Potok biegł środkiem dwu ciemnych ścian niby dnem obszernej rozpadliny
skalnej. Bystry prąd znakomicie spełniał rolę wioseł, toteż jedynie Mukoki, siedzący na rufie
jako sternik, miał więcej pracy. Rodryg, korzystając z przymusowej bezczynności, opowiadał
Minnetaki o zeszłorocznych przygodach, jak to w tym samym miejscu umykali przed złotymi
kulami wariata i jak ich omal wir nie wessał. Obecnie, nauczeni doświadczeniem, zawczasu
już przybili do brzegu i po wąskiej kamiennej drożynie przenieśli czółno lądem. Batisiego
nigdzie nie było widać. Wabigoon wyraził głośno swój niepokój.
— Byle mu się co nie stało!
— Takiego i diabeł nie weźmie!! — lekceważąco machnął ręką Rod, czym ściągnął na
się oburzenie i pełne wyrzutu spojrzenie Minnetaki.
Jak się okazało, Rod miał częściowo rację, gdyż Batisi, zdrów i cały, zjawił się na
nocnym popasie. I w dalszym ciągu mogło się zdawać, że instynktownie wyczuwa, gdzie
podróżni rozbiją obóz, gdyż przychodził zawsze w chwilę po wylądowaniu. Może po prostu
doskonale znał tę drogę i miejsca odpowiednie na postój. Był milczący, zagadkowy, trochę
smutny, lecz nie zawadzał nikomu. Tak się przyzwyczajono do jego obecności, że gdy się raz
nie zjawił, zdziwili się wszyscy.
— Gdzie Batisi? — spytała Minnetaki rozglądając się wkoło.
Obóz rozbito tego dnia trochę wcześniej, gdyż urocza kotlina, z trzech stron zamknięta
borem, wyjątkowo znęciła podróżnych.
— Rzeczywiście, nie ma go — rzekł Wabi świdrując wzrokiem gęstwę. — Ale jeszcze
czas. Zobaczy ognisko i przyjdzie.
Okazało się, że zapasy spiżarniane się kończą, więc trzeba pójść na łowy. Zazwyczaj
polowali gromadnie, znajdując w wyprawach myśliwskich pretekst do wycieczek, tym razem
wszakże Mukoki potrzebował pomocnika przy naprawie drobnych uszkodzeń łodzi,
Minnetaki zaś musiała łatać odzież. Wabigoon więc ruszył sam. Zagłębiwszy się w las, szukał
najpierw tropów jelenich, a nie znalazłszy grubszej zwierzyny, postanowił zadowolić się
ptactwem wodnym. Z łodzi jeszcze zauważył kręty strumyk, zasilający wody potoku, że zaś
odległość była nieznaczna, postanowił poszukać tam kaczek lub gęsi. Z wysokopiennego
sosnowego boru wydostał się wkrótce między rzadki zagajnik i oto zobaczył przeświecającą
przez krzaki toń strumienia, rozlaną w krągły staw.
Ciemno upierzone kaczki oraz siwe gęsi polatywały chmarami. Na tle seledynowego
zachodu szybowało stadko cyranek. Wabi zmienił kule w lufach na ładunki drobnego śrutu i
celując z podrzutu, nacisnął cyngiel.
Huknął strzał, odbił się rześko od tafli wodnej i jako echo poszedł w las. Kilka kaczek
zawirowało w powietrzu, siejąc z wiatrem pióra, i pacnęło w nadbrzeżne trzciny. Wabi, rad,
że spadły na suszę, oszczędzając mu machania nóg, szparko skoczył po zdobycz. Lecz wtem
stanął jak wryty.
O kilkanaście kroków gwałtownie rozdzieliły się szuwary i przeniknęła pośród nich — [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl