[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Chyba jednak trochę go znam...
Dotknął mojej ręki. Tym razem nie cofnęłam się gwałtownie. Zamyśliłam się nad tym, co mi
przed chwilą powiedział.
- Zmienił się od czasu śmierci starej mistrzyni. Jest naprawdę potężny. Potężniejszy, niż
sądzisz.
Tego się akurat spodziewałam.
- Czemu więc nie miałabym mu powiedzieć, że boisz się zombi?
- Bo wykorzysta to, aby mnie ukarać.
- Chcesz powiedzieć, że on torturuje ludzi, aby przejąć nad nimi kontrolę? - Spojrzałam na
niego, nasze oczy nigdy dotąd nie znajdowały się tak blisko siebie. - Pokiwał głową. -
Cholera.
- Nie powiesz?
- Nie powiem. Obiecuję.
Odetchnął z taką ulgą, że odruchowo poklepałam go po dłoni. Jego ręka wydawała się w
dotyku całkiem normalna. Ciało nie było już twarde jak kloc z drewna. Dlaczego? Nie
wiedziałam. I nie zapytałam o to Williego. Na pewno i tak nie wiedział. Jedna z tajemnic...
śmierci.
- Dzięki.
- O ile pamiętam, mówiłeś, że Jean-Claude jest najłagodniejszym mistrzem, jakiego
kiedykolwiek miałeś.
- To prawda - przyznał Willie. Przerażające, ale prawdziwe. Jeśli wykorzystanie do dręczenia
kogoś jego najstraszniejszych lęków można było określić mianem najłagodniejszego
traktowania, to w jakich potwornościach lubowała się Nikolaos? Na to pytanie akurat znałam
odpowiedz. Ta mistrzyni była obłąkana. Jean-Claude nie był okrutny sam w sobie. Nie
dręczył ludzi tylko dlatego, aby napawać się ich cierpieniem. Jeśli postępował okrutnie,
musiał mieć jakiś powód. To już pewien postęp. - Muszę lecieć. Dzięki za pomoc z zombi. -
Wstał.
- Wiesz, byłeś bardzo dzielny - powiedziałam. Uśmiechnął się do mnie, błyskając kłem.
Uśmiech jednak zaraz znikł z jego twarzy, jakby ktoś wyłączył mu prąd.
- Muszę być taki.
Wampiry w dużej mierze przypominają wilcze stada. Słabi są unicestwiani albo tępieni przez
silniejszych. Wygnanie nie wchodzi w rachubę. Willie walczył o lepszą pozycję. Okazanie
słabości mogło mu w tym przeszkodzić, a może nawet gorzej. Często zastanawiałam się,
czego lękały się wampiry. Jeden z nich obawiał się zombi. To byłoby nawet zabawne,
gdybym nie widziała przerażenia malującego się w jego oczach. Komik na scenie był
wampirem. Musiał umrzeć niedawno. Kredowobiała skóra, gorejące oczy. Pozbawione krwi
dziąsła i kły, których mógłby mu pozazdrościć owczarek niemiecki. Nigdy nie widziałam
144
równie potwornego wampira. Zwykle krwiopijcy starają się wyglądać jak ludzie. Ten nawet
nie próbował.
Nie zauważyłam, jaka była pierwsza reakcja publiczności na jego pojawienie się, ale teraz
widzowie się śmiali.
Jeśli moim skromnym zdaniem dowcipy o zombi były niskiego lotu, te okazały się jeszcze
gorsze. Prawdziwe dno. Kobieta przy sąsiednim stoliku zaśmiewała się do łez.
- Byłem niedawno w Nowym Jorku. To brutalne miasto. Napadło na mnie paru osiłków.
Chcieli mi dać w zęby. - Wyszczerzył się.
Ludzie ze śmiechu nieomal pokładali się na stolikach. Nie mogłam tego pojąć. Te żarty
wcale nie były śmieszne. Zlustrowałam tłum i stwierdziłam, że spojrzenia wszystkich były
utkwione w wampirzym komiku. Patrzyli na niego z niezłomnym oddaniem osób
pogrążonych w głębokiej hipnozie.
Używał mentalnych sztuczek. Widziałam wampiry uwodzące ludzi, grożące im i
wzbudzające grozę jedynie siłą swoich umysłów. Nigdy jednak nie widziałam ich
doprowadzających ludzi do śmiechu. A ten wampir sprawiał, że zaśmiewali się do rozpuku.
To nie było najgorsze nadużycie wampirzych mocy, z jakimi miałam do czynienia. Ten
wampir nie próbował zrobić krzywdy publiczności. Poza tym, ta ogólna hipnoza była
niegrozna i krótkotrwała. Tyle tylko, że nie powinno tak być. To nie w porządku. Masowa
kontrola umysłów to jedna z najbardziej przerażających rzeczy, o których większość ludzi nie
ma pojęcia, a z którą wampiry radzą sobie doskonale.
Ja o tym wiedziałam i wcale mi się to nie podobało. To był świeży nieboszczyk i nawet zanim
otrzymałam znaki od Jean-Claude a, komik nie miałby nade mną władzy. Jako animatorka
posiadałam do pewnego stopnia odporność na hipnotyczne moce wampirów. To jeden z
powodów, dlaczego zwykle to animatorzy są ich zabójcami. Od urodzenia mieliśmy po
prostu do tego smykałkę.
Zadzwoniłam wcześniej do Charlesa, ale jeszcze się z nim nie widziałam. Niełatwo
przeoczyć go w tłumie. Wyglądałby wśród tych ludzi jak Godzilla przedzierająca się przez
Tokio. Gdzie on się podział? I kiedy Jean-Claude będzie wreszcie mógł się ze mną spotkać?
Było już po dwudziestej trzeciej. Najpierw nalega na spotkanie, a potem trzeba na niego
czekać. Arogancki skurwiel.
Przez wahadłowe drzwi prowadzące do kuchni wszedł do sali Charles. Przeszedł pomiędzy
stolikami, kierując się ku drzwiom. Kręcił głową i mówił coś do niskiego Azjaty, który nieomal
musiał biec, aby dotrzymać mu kroku.
Pomachałam, a Charles skręcił w moją stronę.
- Ja prowadzić bardzo czysta kuchnia. - Usłyszałam, jak powtarza niższy mężczyzna.
Charles mruknął coś, czego nie dosłyszałam. Zauroczona publiczność nie zwróciła na to
uwagi. Moglibyśmy oddać tutaj salwę honorową, a nikt z tych ludzi nawet by się nie obejrzał.
Dopóki komik nie skończy, będą słyszeć wyłącznie jego. - Pan co, pan z sanepidu? - pytał
Azjata. Wyglądał jak typowy orientalny kucharz. Miętosił w dłoniach wielką białą czapę. W
jego ciemnych, uniesionych ku górze oczach malowała się wściekłość.
145
Charles ma niecałe metr dziewięćdziesiąt, ale wydaje się wyższy. Wygląda, jakby od stóp do
głów wyciosano go z jednego potężnego bloku granitu. Prawie nie ma talii. Jest jak
chodząca góra. Olbrzymi. Jego doskonale brązowe oczy mają ten sam kolor, co skóra. Są
przecudnie ciemne. A dłoń ma taką, że mógłby przesłonić nią całą moją twarz. Azjata
wyglądał przy Charlesie jak rozjuszony kundel. Złapał go za rękę. Nie wiem, co zamierzał,
ale Charles nagle się zatrzymał. Spojrzał na dłoń kucharza.
- Nie dotykaj mnie - rzekł z przejęciem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]