[ Pobierz całość w formacie PDF ]
na ścianie i wciągnęła ją pospiesznie. Czuła się chora po tym wszystkim, drżała na całym
ciele. Przemknęła jakby ją kto gonił przez podwórze i wpadła do łazni. Balii z zimną już teraz
wodą, w której się przedtem kąpała, nikt nie uprzątnął. Ponownie więc zerwała z siebie
ubranie i zanurzyła się w wodzie. Znalazła jakiś gałganek i szorowała się nim z taką
zaciekłością, jakby chciała zmyć także wstyd, palący jej policzki. Ale ciało wciąż płonęło i
nawet zimna woda nie była w stanie go ostudzić...
Po kąpieli ubrała się i bezradna stanęła przy drzwiach, nie wiedząc, co począć.
- Dominiku - szeptała raz po raz. - Ja nic nie zrobiłam. Pomogłam tylko temu
biedakowi, który bał się, że umrze. Ale ja pozostałam nietknięta. Wciąż jestem twoja,
Dominiku!
%7łebyś tylko ty mnie chciał!
Och, ta myśl sprawiała nieznośny ból!
O, Dominiku! Mimo wszystko czuję się taka zbrukana. Nie wiem, czy mam powody,
ale tak to czuję.
Westchnęła ciężko. I co teraz pocznie z Jonsem, który marzy o ich wspólnej
przyszłości? Nie chce zrozumieć, że ona pomogła mu tylko ten jeden jedyny raz. I że już
nigdy, absolutnie nigdy nie chce mieć z nim do czynienia. Dla niego natomiast wszystko
dopiero się zaczęło.
Będzie go więc musiała zranić.
Z odrętwienia obudziło ją jakieś głuche stuknięcie.
Dochodziło z małego domku.
Jons przecież śpi...
Gdy wyjrzała na dwór, zobaczyła, że drzwi domku są otwarte, a zamknęła je
wychodząc, była tego pewna.
Zorientowała się, że w środku są jacyś ludzie.
- Nie, jej tu nie ma - stwierdził jakiś burkliwy głos.
- W porządku, złapiemy ją i tak. Postawimy strażnika przy drzwiach, prędzej czy
pózniej ona tu przyjdzie. A kiedy tamci wrócą z Sunden, będą mogli się nią pobawić. Teraz
idziemy!
Zostawili jednego na schodach i odeszli.
Villemo zrazu niczego nie pojmowała, nie chciała pojąć. Powoli jednak prawda
docierała do niej. Jons!
Musiał umrzeć natychmiast od uderzenia, które słyszała.
Jons? Ten prosty, ufny Jons? Który dopiero co...
Musi stąd uciekać. Lecz Dominik powierzył jej swój worek podróżny ze wszystkim,
co posiadał. Jej własna torba wisiała także na kołku w izbie.
Musi je zabrać. A Dominik nie może tu wrócić, to by oznaczało śmierć. Musi go
odnalezć...
W głowie krążyło jej tylko to jedno: musi .
Jons. Poczciwy Jons... A na schodach siedział któryś z morderców i zagradzał jej
drogę!
Villemo czuła narastającą wściekłość. Powoli, lecz z coraz większym natężeniem
buzowała w niej nieznośna, dławiąca, głucha siła.
Jak lunatyczka wyszła z cienia i ruszyła w stronę opryszka na progu. Wyciągnęła
przed siebie rękę jak do przysięgi.
- Wynoś się! - powiedziała głosem drżącym z gniewu. - Zniknij mi z oczu, zanim nie
załatwię cię tak, że będziesz żałował, żeś się w ogóle urodził!
Widziała w mroku, jak otwiera usta z przerażenia, jak wstaje z jakimś dziwnym
skowytem. Nie przestając wyć, minął ją, rzucił się jak oszalały przed siebie i wypadł za
bramę.
Villemo wiedziała, co go tak przeraziło. Zobaczył jej oczy, poczuł jej siłę. Straszną siłę
Ludzi Lodu, która objawiała się zawsze, gdy gniew Villemo osiągał wielkie natężenie.
Wywoływał ją żal, wściekłość lub potrzeba chronienia bliskich.
Ale nie miała czasu na rozmyślania. Wpadła do izby i chwyciła obie torby. Choć
bardzo tego nie chciała, kątem oka dostrzegła posłanie i ciemne plamy na całej poduszce.
Odwróciła się z rozpaczą w sercu. Wybiegła na dwór i dalej, za bramę. Rozejrzała się wśród
zabudowań. Nigdzie żadnego ruchu, nigdzie śladu życia, wszystko trwało w uśpieniu.
Kościół? Gdzie jest kościół? Powinna dostać się do kościoła albo na plebanię, która
leży pewno gdzieś w pobliżu. Chyba dochodzi już północ, a może nawet minęła, a Dominik
się nie pokazał.
Musiała stłumić tę myśl, jeśli w ogóle miała zachować zdolność działania.
Kościół znalazła bez trudu. Wszędzie jednak panowały kompletne ciemności, nigdzie
żywej duszy. W mroku majaczył duży biały dom. Pewnie plebania.
Przemykała się pod ścianami zabudowań i pod płotami. Na cmentarzu przed
kościołem pojawiła się grupa mężczyzn; słyszała ich głosy.
- Ty nie masz całkiem dobrze w głowie - złościł się jeden. - Co ty wygadujesz?
- Przysięgam - sumitował się drugi, dygoczący ze strachu. - Jej oczy w ciemności
paliły się żywym ogniem! Jak u strasznego kota! I chciała mnie zaczarować. To wiedzma!
Jeśli kiedykolwiek widziałem wiedzmę, to właśnie ją!
- To największa cholerna brednia, jaką słyszałem! Stary chłop, a taki głupi! Chodz,
bierzemy się za nią!
- Ja nie idę!
- Idziesz, a nie, to cię za łeb powlokę.
Minęli Villemo, ukrytą za narożnikiem sąsiedniego domu. Gdy zniknęli, pobiegła
przez cmentarz na plebanię. Tu także panowały ciemności, ale przecież nie może stąd odejść
nie wiedząc, gdzie podział się Dominik.
Musiała czekać dość długo, zanim zjawił się proboszcz ze świecą w dłoni, wlokąc po
ziemi długą nocną koszulę.
I wcale nie był podobny do tamtego księdza, który zabrał Dominika...
Jąkając się, Villemo wytłumaczyła, po co przychodzi. Czy odwiedzał go wieczorem
młody człowiek nazwiskiem Dominik Lind z Ludzi Lodu?
Ksiądz potrząsał głową.
- Znowu się mną posłużyli - powiedział. - Ci przeklęci snapphanowie od dawna
szydzą sobie z duchownych. Nie, panienko. Myślę, że musi panienka zapomnieć o swoim
przyjacielu. Jeżeli wpadł w ich łapy, to nie ma dla niego ratunku.
Villemo z trudem przełykała ślinę. Czuła w sobie straszną pustkę.
- Proszę mi powiedzieć... Gdzie leży Sunden?
- Sunden? To jezioro, dość daleko stąd. Na północ.
Jezioro? O Boże, miej nas w opiece, miej w opiece mojego Dominika!
- Jak się tam dostanę?
- Przez pustkowie prowadzi trakt. Przejdzie panienka przez drogę i dojdzie prosto do
wiejskiego pastwiska. Tam trzeba skręcić na północ. W dzień droga jest dobrze widoczna.
Nie mogę czekać do rana, myślała Villemo. Podziękowała gorąco za pomoc i
przeprosiła, że niepokoi po nocy. Pospiesznie wyrzucała z siebie słowa, nie miała chwili do
stracenia.
Nie przestawała myśleć o jednym: na cmentarzu przed kościołem widziała konie. A
bandyci poszli teraz do gospody. Wszyscy? Nie zostawili nikogo na straży?
Dlaczego mieliby to robić? Mieszkańcy wsi śpią, więc rozbójnicy mogą robić co im
[ Pobierz całość w formacie PDF ]