[ Pobierz całość w formacie PDF ]

niczego.
- Myślisz, że w to uwierzę?
- RÄ™czÄ™ wÅ‚asnym sÅ‚owem. Jestem Mustafa Kasim. Gwa­
rantuję, że zachowasz życie.
Lorenzo uważnie spojrzaÅ‚ mu prosto w oczy. Nie do­
strzegł w nich niczego podejrzanego. Z niedowierzaniem
pokręcił głową. Nie spodziewał się tego po Raszidzie. Ale
przecież doÅ›wiadczyÅ‚ w życiu niejednej niespodzianki, za­
równo przykrej, jak i miłej. Mimo wszystko uwierzył temu
człowiekowi.
- Zatem przyjmuję pańskie słowo.
- Dziękuję - odparł Mustafa Kasim. - Proszę za mną.
Mój pan czeka.
249
Lorenzo niespiesznie poszedÅ‚ za przewodnikiem. DÅ‚u­
go wędrowali przez kręte korytarze pałacu Raszida. Zciany
zbudowane były z szarego kamienia, podłogi wykładane
matowym szarym marmurem. Ów wystrój budziÅ‚ zimne
dreszcze nawet podczas największych upałów. Lorenzo
szedÅ‚, prosty jak Å›wieca, na pozór nie zwracajÄ…c najmniej­
szej uwagi na otoczenie.
Jeszcze nie wiedziaÅ‚, co go czeka. JeÅ›li miaÅ‚ wierzyć sÅ‚o­
wom Mustafy, nie powinien spodziewać siÄ™ tortur ani eg­
zekucji. Czyżby Raszid wyznaczył okup?
Do tej pory robił to niezwykle rzadko. Co mu się stało,
że nie chciaÅ‚ pognÄ™bić starego wroga? Toczyli przecież bez­
względną wojnę.
Mustafa zatrzymał się przed wielkimi drewnianymi
drzwiami bogato rzezbionymi i nabijanymi żelaznymi
ćwiekami. Zapukał raz metalową pałką, którą wyjął zza
pasa. Dwaj czarni niewolnicy z wysiÅ‚kiem odciÄ…gnÄ™li ma­
sywne skrzydÅ‚a. Oni też byli bogato ubrani. Komnata wy­
raznie różniła się od reszty twierdzy. Uderzała feerią barw.
Na podłodze leżały grube i miękkie dywany. Wokół kanapy
kryte jedwabiem, marmurowe stoliki, zÅ‚ote i srebrne rzez­
by, alabastrowe wazony... Jednym sÅ‚owem, fortuna, cho­
ciaż zgromadzona bez ładu i składu, niczym w gniezdzie
sroki. Raszid na pewno jest bardzo bogaty.
- Panie - odezwał się Mustafa - przyszedł ten, którego
wezwałeś.
Lorenzo spojrzaÅ‚ w stronÄ™ przepysznie zdobionego tro­
nu. W swoim małym imperium Raszid żył jak udzielny
250
król. To raczej Å›mieszne, myÅ›laÅ‚ Lorenzo. Pirat, który uwa­
ża się za kalifa? Zerknął i niesłychanie się zdumiał. Znał tę
twarz, ale nie byÅ‚a to twarz Raszida. Nie byÅ‚a to nacechowa­
na okrucieństwem twarz człowieka, z którym walczył przez
minione lata, lecz gładkie oblicze jego syna. Tak, to Hassan.
Ten sam, którego Michael wymienił na Hiszpankę.
- Jak widać, znów siÄ™ spotykamy. - MÅ‚odzieniec uÅ›miech­
nÄ…Å‚ siÄ™ lekko. - WyglÄ…da pan na zdziwionego, signor Santo-
rini. Chciał pan zobaczyć kogoś innego?
- Twojego ojca.
- Ojca? - Hassan siÄ™ rozeÅ›miaÅ‚. - Niestety, to niemożli­
we. Bardzo mi przykro, signor, ale Raszid zmarÅ‚ dwa tygo­
dnie temu, w dniu pańskiego przyjazdu.
- Raszid nie żyje?!
- Nie powiedziałem tego? Proszę o wybaczenie, że tak
długo musiał pan czekać na spotkanie ze mną. Widzi pan,
nieoczekiwana Å›mierć mojego ojca spowodowaÅ‚a zamie­
szanie. - Machnął ręką w stronę bogatych przedmiotów
zdobiących tę komnatę. - Niektórzy chcieli mi to zabrać.
A przecież to moje. Przekonali się na własnej skórze, kto tu
naprawdę rządzi, ale zajęło mi to nieco czasu.
Lorenzo wzdrygnÄ…Å‚ siÄ™ mimo woli. Przez chwilÄ™ w ciem­
nych oczach Hassana zobaczył błysk okrucieństwa. W tym
momencie nie miał żadnych wątpliwości, że rozmawia
z synem Raszida.
- Nie chcesz wiedzieć, skąd się tu wziąłeś, panie?
- Podejrzewam, że z rozkazu Raszida.
- Chciał pana zabić powoli i możliwie w najboleśniejszy
251
sposób. W zamian za moją wolność musiał oddać pewną
hiszpańską dziewczynę. Od początku był przekonany, że
to kiepska zamiana. Ale cóż, musiał przystać na pańskie
warunki. - Hassan gniewnie błysnął oczami. Przez chwilę
czekał na odpowiedz Lorenza, ale ten uparcie milczał. - No
dobrze - mruknął, żeby uniknąć dalszych nieporozumień.
- Nie jestem swoim ojcem. Ogromnie lubię piękne rzeczy.
Kobiety, jedwabie, klejnoty, to sprawia mi najwiÄ™kszÄ… ra­
dość. Unikam przelewu krwi. Pod presją ojca dowodziłem
bojową galerą. Sam pan widział, co z tego wyszło. Teraz
mój ojciec nie żyje.
Lorenzo patrzył mu prosto w oczy, ale nie potrafił się
zorientować, czy Hassan pogrążył się w żałobie, czy raczej
cieszy się ze śmierci Raszida.
- KiedyÅ› mnie oszczÄ™dziÅ‚eÅ›. Dlaczego? Możesz mi to wy­
jaśnić, panie?
- UznaÅ‚em, że nie zasÅ‚ugujesz na Å›mierć. Nie byÅ‚eÅ› swo­
im ojcem. Nie powinieneś się poczuwać do jego grzechów.
- Tak. - Hassan westchnął. - Mam własne. - Błysnął
oczami. - Tamtego dnia okazaÅ‚eÅ› mi niezwykÅ‚Ä… Å‚askÄ™, cho­
ciaż mogłeś mnie zabić. Teraz kolej na mnie. Też umiem
być łaskawy. Wtedy ocaliłeś mi życie, dzisiaj ja zwracam
twoje. Możesz odejść stÄ…d, kiedy tylko zechcesz. Moja ga­
lera zawiezie cię do każdego miejsca na wybrzeżu Morza
Zródziemnego. Masz na to moje słowo.
- Jeśli tak, to natychmiast chcę wracać do Rzymu.
- Ach, prawda. Wziąłeś sobie żonę. Ja też ostatnio noszę
się z tym zamiarem, żeby znalezć sobie dobrą żonę. Była-
252
by pierwszą w moim życiu. Mamy wiele wspólnego, signor
Santorini. Dziś wieczór zjemy razem kolację. Jutro może
pan stÄ…d spokojnie odjechać. - WskazaÅ‚ na kanapÄ™. - A te­
raz proszę siadać. Z przyjemnością posłucham opowieści
o pańskiej żonie.
Lorenzo usiadł, chociaż wciąż nie wierzył w swoją
szczęśliwą gwiazdę. Przez cały czas obawiał się podstępu.
Mimo wszystko Hassan był synem Raszida, mógł więc
posunąć siÄ™ do okrucieÅ„stwa. Przed powrotem do Rzy­
mu należało mieć się na baczności. Rzym zaś oznaczał
spotkanie z Kathryn. Lorenzo uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ do mÅ‚odo­
cianego króla piratów.
- To właśnie jej zawdzięczasz życie.
- Naprawdę będzie aż tyle ludzi? - zapytała Kathryn. Nie
chciała siedzieć na przyjęciu wśród trzydziestu lub więcej
gości. Nie chciała tańczyć ani udawać wesołości.
- Przecież to zarÄ™czyny twojego brata - zdenerwo­
wał się sir John. Popatrzył na nią kosym wzrokiem. -
Jeśli nie przyjdziesz, zrobisz wielką przykrość Philipowi
i Mary Jane.
- Wiem, ojcze. Mary Jane to naprawdÄ™ wspaniaÅ‚a dziew­
czyna. Philip na pewno będzie z nią szczęśliwy. Lecz...
- %7ładnych wykrętów, Kathryn. Zaniedbujesz naszą rodzinę.
Wybaczyłem ci dawne grzeszki, ale więcej już nie popuszczę.
Kathryn odwróciÅ‚a siÄ™ do niego tyÅ‚em. SÅ‚owa ojca po­
działały na nią jak chlaśnięcie bicza. Nigdy nie widziała
go w takim nastroju. Miała do niego żal, że nie rozumiał
253
jej rozpaczy. Tymczasem ból po stracie ukochanego męża
chwilami stawał się dla niej nie do zniesienia.
Nie mogła dłużej usiedzieć w domu. Włożyła płaszcz
i wyszÅ‚a na dÅ‚ugi spacer. Na dworze byÅ‚o piekielnie zim­
no. Porywisty wiatr szarpał jej ubraniem. Kathryn drżała
niczym w febrze. Twarz miaÅ‚a biaÅ‚Ä… jak kreda. Po tak dÅ‚u­
gim pobycie w Rzymie wciąż nie mogła przyzwyczaić się
do mrozów, panujących w Anglii. Tam wiatr zawsze był
ciepły i niósł ze sobą zapach świeżych kwiatów. Kathryn
tÄ™skniÅ‚a za ItaliÄ…. Znowu zadygotaÅ‚a, kiedy jej twarz owio­
nął lodowaty powiew. Spojrzała w górę na ciemne chmury,
zasnuwające całe niebo.
Wszystko szare, przemknęło jej przez głowę. Bez opieki
Lorenza na pewno nie przetrwam w tym posępnym kraju.
Lepiej umrzeć. A może go szybciej spotkam? Przecież ksiÄ™­
ża wciąż mówią o życiu pozagrobowym.
Zamyślona, daleko odeszła od domu. W końcu stanęła
na skraju urwiska, sterczącego nad plażą, na której niegdyś
piraci porwali Dickona.
Czy to możliwe, że Lorenzo istotnie jest Dickonem?
Charles Mountfitchet wierzył w to bez zastrzeżeń. Kathryn
wciąż pamiętała swoje pierwsze spotkanie z Lorenzem San- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl