[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- W dobrych rękach.
Zabraliśmy rowery i korzystając z jasnej, księ\ycowej nocy pojechaliśmy do
Marcinowej Woli. Tam zjechaliśmy na szutrówkę prowadzącą do poniemieckich
bunkrów.
Kazałem Horstowi zostawić rowery w dziurze w \wirowni i dalej skradaliśmy się na
piechotę. Prześliznęliśmy się pod drutami kolczastymi na pastwiska i dalej, skuleni,
szliśmy starymi okopami. Tak zbli\yliśmy się do grupy sosen na szczycie wzniesienia,
które jeszcze niedawno zwiedzaliśmy z Piotrem.
Horst chciał o coś zapytać, ale ja przytknąłem palec wskazujący do ust, nakazując
milczenie. Po chwili, przez odgłosy nocy, pohukiwania sów, prawie niesłyszalny trzepot
skrzydeł nietoperzy, rechot \ab, dosłyszeliśmy cichą rozmowę.
Wyjrzeliśmy nad gałązkami krzaków głogu. Krysia i Romek siedzieli przytuleni do
siebie, oparci o pień drzewa, zapatrzeni w jezioro. Rozmawiali o tym, o czym w takich
chwilach mówią zakochani młodzi ludzie.
Horst ze zrozumieniem pokiwał głową. Dał znak, \e mo\emy się wycofywać. Gdy
obejrzeliśmy się, zauwa\yliśmy biegnącą przez pole krępą sylwetkę pana Franciszka.
- Niech pan się schowa - rozkazałem Horstowi.
Staruszek skrył się w rowie, a ja szybko, starając się jak najciszej stawiać kroki,
zmierzałem w kierunku pana Franciszka. Pędził jak byk z nisko zwieszoną głową, z
nieodzownym bacikiem.
- A co?! - zdziwił się, gdy mnie spostrzegł.
- Cicho - nakazałem mu szeptem. - Wa\ą się losy pańskiego syna.
- Ja wiem, z tą zołzą wybrał się na randkę!
- Nie zołzą - zapewniałem.
- Inną sobie znalazł? - ucieszył się pan Franciszek. - Poka\ pan, która to?!
Pan Franciszek starał się mnie ominąć, ale blokowałem mu przejście.
- Chce pan synowi na drodze do szczęścia stanąć? - atakowałem. - Niech posmakuje
tego nektaru, a wesele szybko będzie.
- Pan to niby taki smakosz, a jeszcze bez obrączki? - pan Franciszek zapytał,
poprawiając kapelusik.
- Wie pan, w Warszawie trudno spotkać...
- Porządną dziewczynę - wtrącił pan Franciszek.
Udało mi się zawrócić go na drogę do Marcinowej Woli.
- Porządnych dziewczyn w Warszawie jest wiele - zapewniałem. - Tylko ja ju\ stary
jestem i ka\da myśli, \e jak dotąd nie jestem \onaty, to mam jakiś feler.
- A ma pan?
- Tak, zajmującą pracę - odparłem. - Dlaczego pan tu przyszedł?
- Nie mogłem spać, jakoś mnie tak kręciło z boku na bok i wstałem, idę do kuchni i nie
słyszę, \eby mój Romuś chrapał - opowiadał pan Franciszek. - Wchodzę, patrzę, nie ma
89
drania. Pomyślałem, \e z tą wiedzmą z sąsiedztwa uciekł migdalić się. Najpierw
poleciałem na bagna, ale tam ci harcerze manewry robili. Biegali z tymi latarkami, kółka
kręcili. Spłoszą słowiczki - pomyślałem i wróciłem do domu, ale Romek nie wracał, to
tu przybiegłem, bo tu podobno młodzi na schadzki chodzą.
- Trafił pan, ale po drodze byłem ja - za\artowałem.
- Tak, ale po co pan tu przyszedł?
- Po to samo, bo Horstowi córka uciekła...
- No i dobrze, wiedziałem, \e to podfruwajka - pan Franciszek wtrącił swoje trzy
grosze.
- Nie do końca, ale... - z rezygnacją machnąłem ręką.
Pan Franciszek przed snem zaprosił mnie na kubek domowej nalewki z wiśni i potem
wracałem do namiotu wcią\ czując na języku cierpki smak wiśniówki.
Rano obudził mnie Piotr. Stał przed moim namiotem w pid\amie, z ręcznikiem
przewieszonym przez ramię, z kosmetyczką w dłoni.
- Czas na kąpiel i golenie - oznajmił. - Dziś jest niedziela i Horst udostępnił nam swoją
łazienkę.
Zebrałem swoje przybory toaletowe i poszedłem za Piotrem.
- Wybieramy się na mszę? - upewniałem się.
- Jasne - mruknął Piotr goląc się.
- Do Rydzewa, potem pójdziemy na obiad, jak ludzie do Gospody pod Czarnym
Aabędziem .
- Ty stawiasz?
- Tak - Piotr powa\nie skinął głową. - Jutro przepłyniemy na drugą stronę jeziora i
pójdziemy do Milek.
- Po co? - dziwiłem się.
- Tam te\ jest kościół.
- Czy nie traktujesz wskazówki o kościele zbyt dosłownie?
- Czemu?
- Idziesz tropem kościołów, szukasz miejsca, gdzie wdzięczny potomek kupca
wystawił świątynię lub chocia\by kaplicę.
- Tak, zgadza się. Wiesz, dlaczego wybrałem te dwie miejscowości?
- Nie.
- Zauwa\yłeś, \e to jedyne kościoły w okolicy? Kolejny jest w Okartowie. Te bagna to
bardzo interesujący teren. Wczoraj wysłałem mailem prośbę do kolegi, by przesłał mi
informacje o wynikach wykopalisk w Pieklicach. Jak wrócimy, dam ci przejrzeć. Jestem
pewien, \e jesteśmy blisko znaleziska. Co do instrumentalnego traktowania wiary, to
Mazurzy w tym względzie byli o niebo lepsi.
Roześmiałem się, gdy to powiedział. Wracaliśmy ju\ do swoich namiotów i ten śmiech
usłyszała Kakadu.
- Panowie \artują ju\ od rana? - zastąpiła nam drogę. - Mo\e z tego, jak pan Piotr
ciągał nas po bagnach, a w tym czasie pan Paweł był na póznej, zakrapianej wiśniówką
kolacji u pana Franciszka?
- Zmiejemy się z mazurskich przesądów - tłumaczył się Piotr.
- Córka pana Horsta się znalazła? - Kakadu nie dawała spokoju.
- Tak... nie wiem - wahałem się.
- Ha! - Kakadu wymierzyła we mnie palec wskazujący. - Złapałam pana na kłamstwie.
90
Krysia wróciła, widziałam ją, jak o świcie krzątała się wokół pensjonatu. Jestem
pewna, \e pan Paweł był zaanga\owany w jej szybkie odnalezienie...
Wokół nas zebrała się grupka harcerzy z Tolą na czele. Druhna przysłuchiwała się
wszystkiemu z uwagą.
- Dość tego - przerwała przemowę Kakadu. - Za pół godziny śniadanie i wymarsz do
Rydzewa. Jak wrócimy, zorganizujemy drugi sąd nad panami Piotrem i Pawłem. I tym
razem wyciśniemy z nich całą prawdę - zapowiedziała.
Po śniadaniu wyszliśmy całą grupą do Rydzewa. Dołączyli do nas Galindowie, którzy
jeszcze dziś wracali do Raju Galinda . Mieli odpłynąć motorówką do osady Izegpsusa,
gdzie yuppies mieli zaparkowane auta, którymi wracali do Warszawy. Marpezja szła na
końcu kolumny pod rękę z Arkiem, okazując mi jawne lekcewa\enie. Ilona, zła, \e
najwa\niejszy chłopak wśród galindzkich letników jest zajęty, okazywała jawne
zainteresowanie Piotrem.
Ten opowiadał harcerzom o mazurskich przesądach.
- Po pierwsze, podział na katolicką Warmię i ewangelickie Mazury jest wielkim
uproszczeniem - tłumaczył młodzie\y. - Otó\, tu, jak wszędzie, ludność ró\nych wyznań
mieszała się, a nawet Mazurzy wielce sobie cenili sąsiedztwo katolickich księ\y, bo
wierzyli w ich większą moc czarowniczą ni\ pastorów. Do tego niemieccy badacze \ycia
religijnego Mazurów wskazywali na powszechne wśród nich czytanie tak zwanych
Listów niebieskich .
- Co to było? - dopytywał się jeden z młodszych harcerzy.
- Zwano je tak\e Kluczami niebieskimi ; były to pisma drukowane gotykiem, z
licznymi mazuryzmami, a ich treść stanowiła mieszaninę chrześcijańskich i
zabobonnych proroctw zapowiadających rychłe nadejście końca świata. Innym
szczegółem, który dra\nił ewangelickich obserwatorów Mazurów, to ich często składane
śluby i wota. Mazurzy gotowi byli przyrzec wszystko i składać ofiary w trzech
kościołach na raz, w tym jednym katolickim. Podczas komunii ołtarz był oblegany przez
Mazurów, którzy na ołtarzu składali ofiary.
- Czy nie był to element pogański w wierze chrześcijańskiej? - zastanawiał się Kijanka.
- Myślę, \e Mazurzy, o których tu mówimy przejaskrawiając pewne zwyczaje, byli
głęboko wierzący, jednocześnie zachowali typową chłopską zapobiegliwość -
uśmiechnął się Piotr. - Gdy mazurskiemu chłopu skradziono konia, to biegł do kościoła,
by dzwoniono, bo wierzył, \e złodziej nie ruszy się z miejsca, gdy usłyszy dzwięk
dzwonu. Opisywana była opowieść o właścicielce szynku w Mikołajkach, która pod
kotłem z gorzałką przechowywała opłatek. Ludzie tłumnie schodzili się do szynku jak do
kościoła. Po śmierci nie zaznała spokoju i przez dziecko przekazała wdowcowi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]