[ Pobierz całość w formacie PDF ]

94
posunął się trochę do przodu i zajął badaniem jakiegoś
śladu, tak niedalekiego, że tylko on mógł go dostrzec. Jego
twarz pozostała bez wyrazu, ale oddychał tak szybko jak
Szympansina. Obrócił się i podbiegł z powrotem do pozosta-
łych myśliwych. Chwycił jednego ze starszych za przegub
dłoni i spojrzał mu prosto w oczy. Przez chwilę stali tak obaj
w milczeniu, a potem padli sobie w ramiona i zaczęli się
śmiać. Ważka stał tuż obok. Ręce miał kurczowo zaciśnięte
na oszczepie, usta otwarte i szczękał zębami. Z trudem
zacisnął wargi, ale szczękanie przeniosło się do wewnątrz i
zaczął dygotać na całym ciele.
Najstarszy z Najstarszych uwolnił przyjaciela z uścisku.
Znowu przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy. Wzrokiem
przywołał do siebie myśliwych i patrzył na każdego z
osobna, jakby łączył ich wszystkich jakąś więzią. Odwrócił
się i ruszył w milczeniu do przodu przez błotniste kałuże.
Mężczyzni podążyli za nim. Młodzi szli po bokach, chłopcy i
starsi z tyłu. Wszyscy lekko pochyleni, trzymając oszczepy w
pełnej gotowości. Byli tak bardzo podobni do siebie, że
mogliby mieć jedną twarz  butną, zalęknioną i pełną
zadowolenia.
Szympansina zaśpiewał ze skarpy, a rozpacz nadała
ostrości jego słowom.
 Zaczekajcie na mnie!
Ocenił odległość dzielącą go od dna wąwozu, wyszcze-
rzył zęby i puścił skarpę, gotów do skoku. Ale kiedy zgiął już
nogi w kolanach, zdał sobie nagle sprawę ze zmiany, jaka
zaszła w powietrzu: z oddali dobiegał łoskot, nowy, niezna-
ny. %7ładne stado zwierząt nie pędziło nigdy tak gwałtownie,
tak głośno, z głębi wąwozu, coraz głośniej i coraz bliżej.
Wpatrywał się w zakręt. Myśliwi zatrzymali się i patrzyli
także, niepewni swego strachu i swej dumy. Cofnęli się,
utracili dumę i zadowolenie, został tylko strach i niepew-
ność. Wiercili się w miejscu i czepiali siebie nawzajem.
95
Aoskot spotężniał w ryk i spoza zakrętu wysunęła się niczym
olbrzymia łapa jakiejś oszalałej bestii, lawina pni, gałęzi,
zaplątanych w nie zwierząt, toczących się głazów, mulistej
wody i piany. Sięgała wyżej i ryczała głośniej niż ludzie.
Porwała myśliwych, starszych, młodzieńców i chłopców,
pochłonęła ich, powaliła, zakręciła nimi, zmyła z nich broń i
siłę. Cisnęła głowami o kamienie, wcisnęła twarze w muł,
wykręcała członki niczym zdzbła słomy. Bezmyślna, nieopa-
nowana i wszechwładna. Zaraz potem pierwsza fala spłynęła
i ryk ucichł, przechodząc w rozległy głośny chlupot. Po-
wierzchnia wody wygładziła się, liznęła sypkie ściany wąwo-
zu, połknęła odpadające kawały gliny, wciągając je w główny
nurt, nabrała koloru mokrej ziemi i poznaczona smugami
żółtej piany popłynęła dalej. Podcięty Rozwścieczony Lew
płynął do góry tyłkiem i tylko konwulsyjne ruchy jego
pośladków świadczyły o tym, że walczył, by stanąć na nogi.
Najstarszy z Najstarszych przylgnął do mulistej ściany i
krztusił się, plując brunatną cieczą. Spadający kawał gliny
wtrącił go z powrotem pod wodę, której poziom opadł już
poniżej kolan. Piękny Ptak podniósł się i zaraz uskoczył
nagle przed zielonym wężem, który prześliznął się obok.
Ważka siedział wstrząsany czkawką i wył. Najstarszy z
Najstarszych pojawił się znowu na powierzchni, tym razem
w dole wąwozu; znowu miał twarz bez wyrazu, tym razem
jednak dlatego, że nie widać jej było spod warstwy błota. W
końcu woda uspokoiła się, tylko gdzieniegdzie jeszcze
wirując, nie głębsza jednak niż do kostek. Słychać było
jedynie pluski i brodzenie Ludzi Lampartów oraz pojedyn-
cze chlup! chlup! opadających grud ziemi.
Szympansina siedział w kucki w suchym i bezpiecznym
miejscu na wysokości jednej trzeciej od dna wąwozu. Usta
miał szeroko otwarte i przyglądał się myśliwym, wodząc
wzrokiem od jednego do drugiego, jak zbierali się w
milczeniu. " Wybuchnął rechotliwym śmiechem. Walił się
96
rękami po kolanach tak silnie, że o mało nie spadł. Odchylił
głowę do tyłu i łzy pociekły mu po twarzy. Aż piszczał ze
śmiechu, a gdy zabrakło mu tchu, pojękiwał jak rodząca
kobieta. Myśliwi posyłali mu złe spojrzenia spod błota na
twarzy i lepko opadających włosów. Nabrał powietrza do
płuc i zaśpiewał:
 Jesteśmy Ludzie Ryby! Ra! Ra! Ra!
Piękny Ptak wyrwał z głowy jedno przemoczone pióro i
wyciągnął je przed siebie.
 Jak Piękny Ptak będzie teraz latał?
Azy trysnęły mu z oczu i spływały po twarzy jasnobrązo-
wymi smugami. Polujący Orzeł nabrał pełną garść błota i
rzucił przed siebie. Inni natychmiast to podchwycili: zaczęli
rzucać i wykrzykiwać. Gruda ziemi z kamieniem w środku
trafiła Szympansinę w ramię. Przestał się śmiać i znowu
chwycił się gliniastej skarpy. Zaśpiewał najgłośniej jak
potrafił:
 Atakujący Słoń Co Upadł Na Twarz Przed Antylopą
skakałby jak lampart, ale korzeń jest skręcony, gałąz
wygięta...
 Ty... Sżympansino!
Polujący Orzeł zaczął manipulować przy biodrach. Roz-
platał bolę i zakręcił nimi nad głową. Rozwścieczony Lew
wdrapywał się na skarpę, ale pośliznął się, zsunął w dół, a za
nim posypał się grad bryłek błota. Wirujące kamienie boli
wzleciały nad krawędz wąwozu i Szympansina poczuł na
skórze podmuch powietrza silny jak uderzenie. Pełen obu-
rzenia wspiął się szybko na górę i zobaczył stamtąd, że pogoń
nie ustała. Puścił się biegiem przez trawy, niezdarnie i z
wściekłością, i zatrzymał się dopiero tam, gdzie nie mógł go
dosięgnąć oszczep. Spojrzał za siebie, ale myśliwi wyłaniali
się już ponad krawędzią wąwozu, więc podbiegł jeszcze
kawałek, przystanął, znów się obejrzał. Stali teraz zbici w
gromadę i coś śpiewali, to do niego, to do siebie, gestykulu-
4  Bóg Skorpion
97 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl