[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przedniej ściany tak, że widzieć można w przejezdzie pasażerów, siedzących sztywnie i
zachowujących się z wielką godnością. Tramwaje te popychane są przez tragarzy miej-
skich. Najdziwniejszą atoli rzeczą jest komunikacja kolejowa na Ulicy Krokodylej.
Czasami, w nieregularnych porach dnia, gdzieś ku końcowi tygodnia można zauważyć
tłum ludzi czekających na zakręcie ulicy na pociąg. Nie jest się nigdy pewnym, czy przy-
jedzie i gdzie stanie, i zdarza się często, że ludzie ustawiają się w dwóch różnych punk-
tach, nie mogąc uzgodnić swych poglądów na miejsce przystanku. Czekają długo i stoją
czarnym milczącym tłumem wzdłuż ledwo zarysowanych śladów toru, z twarzami w pro-
filu, jak szereg bladych masek z papieru, wyciętych w fantastyczną linię zapatrzenia. I
wreszcie niespodzianie zajeżdża, już wjechał z bocznej uliczki, skąd go oczekiwano, niski
jak wąż, miniaturowy, z małą, sapiącą, krępą lokomotywą. Wjechał w ten czarny szpaler i
ulica staje się ciemna od tego ciągu wozów, siejących pył węglowy. Ciemne sapanie pa-
rowozu i powiew dziwnej powagi, pełnej smutku, tłumiony pośpiech i zdenerwowanie
zamieniają ulicę na chwilę w halę dworca kolejowego w szybko zapadającym zmierzchu
zimowym.
Plagą naszego miasta jest ażiotaż biletów kolejowych i przekupstwo.
W ostatniej chwili, gdy pociąg już stoi na stacji, toczą się w nerwowym pośpiechu per-
traktacje z przekupnymi urzędnikami linii żelaznej. Zanim te negocjacje się kończą, po-
ciąg rusza, odprowadzany przez wolno sunący, rozczarowany tłum, który odprowadza go
daleko, ażeby się wreszcie rozproszyć.
45
Ulica, zacieśniona na chwilę do tego zaimprowizowanego dworca, pełnego zmierzchu i
tchnienia dalekich dróg - rozwidnia się znowu, rozszerza i przepuszcza znów swym kory-
tem beztroski monotonny tłum spacerowiczów, który wędruje wśród gwaru rozmów
wzdłuż wystaw sklepowych, tych brudnych, szarych czworoboków, pełnych tandetnych
towarów, wielkich woskowych manekinów i lalek fryzjerskich.
Wyzywająco ubrane, w długich koronkowych sukniach przechodzą prostytutki. Mogą
to być zresztą żony fryzjerów lub kapelmistrzów kawiarnianych. Idą drapieżnym, posuwi-
stym krokiem i mają w niedobrych, zepsutych twarzach nieznaczną skazę, która je prze-
kreśla: zezują czarnym, krzywym zezem lub mają usta rozdarte, lub brak im koniuszka
nosa.
Mieszkańcy miasta dumni są z tego odoru zepsucia, którym tchnie Ulica Krokodyli.
Nie mamy potrzeby niczego sobie odmawiać - myślą z dumą - stać nas i na prawdziwą
wielkomiejską rozpustę. Twierdzą oni, że każda kobieta w tej dzielnicy jest kokotą. W
istocie wystarczy zwrócić uwagę na którąś - a natychmiast spotyka się to uporczywe, lep-
kie spojrzenie, które nas zmraża rozkoszną pewnością. Nawet dziewczęta szkolne noszą tu
w pewien charakterystyczny sposób
kokardy, stawiają swoistą manierą smukłe nogi i mają tę nieczystą skazę w spojrzeniu,
w której leży preformowane przyszłe zepsucie.
A jednak - a jednak czy mamy zdradzić ostatnią tajemnicę tej dzielnicy, troskliwie
ukrywany sekret Ulicy Krokodyli?
Kilkakrotnie w trakcie naszego sprawozdania stawialiśmy pewne znaki ostrzegawcze,
dawaliśmy w delikatny sposób wyraz naszym zastrzeżeniom. Uważny czytelnik nie bę-
dzie nie przygotowany na ten ostateczny obrót sprawy. Mówiliśmy o imitatywnym, iluzo-
rycznym charakterze tej dzielnicy, ale słowa te mają zbyt ostateczne i stanowcze znacze-
nie, by określić połowiczny i niezdecydowany charakter jej rzeczywistości.
Język nasz nie posiada określeń, które by dozowały niejako stopień realności, definio-
wały jej giętkość. Powiedzmy bez ogródek: fatalnością tej dzielnicy jest, że nic w niej nie
dochodzi do skutku, nic nie odbiega od swego definitivum, wszystkie ruchy rozpoczęte
zawisają w powietrzu, wszystkie gesty wyczerpują się przedwcześnie i nie mogą przekro-
czyć pewnego martwego punktu. Mogliśmy już zauważyć wielką bujność i rozrzutność -
w intencjach, w projektach i antycypacjach, która cechuje tę dzielnicę. Cała ona nie jest
niczym innym jak fermentacją pragnień, przedwcześnie wybujałą i dlatego bezsilną i pu-
stą. W atmosferze nadmiernej łatwości kiełkuje tutaj każda najlżejsza zachcianka, przelot-
ne napięcie puchnie i rośnie w pustą, wydętą narośl, wystrzela szara i lekka wegetacja pu-
szystych chwastów, bezbarwnych włochatych maków, zrobiona z nieważkiej tkanki maja-
ku i haszyszu. Nad całą dzielnicą unosi się leniwy i rozwiązły fluid grzechu i domy, skle-
py, ludzie wydają się niekiedy dreszczem na jej gorączkującym ciele, gęsią skórką na jej
febrycznych marzeniach. Nigdzie, jak tu, nie czujemy się tak zagrożeni możliwościami,
wstrząśnięci bliskością spełnienia, pobladli i bezwładni rozkosznym truchleniem ziszcze-
nia. Lecz na tym się też kończy.
Przekroczywszy pewien punkt napięcia, przypływ zatrzymuje się i cofa, atmosfera ga-
śnie i przekwita, możliwości więdną i rozpadają się w nicość, oszalałe szare maki ekscy-
tacji rozsypują się w popiół.
46
Będziemy wiecznie żałowali, żeśmy wtedy wyszli na chwilę z magazynu konfekcji po-
dejrzanej konduity. Nigdy nie trafimy już doń z powrotem. Będziemy błądzili od szyldu
do szyldu i mylili się setki razy. Zwiedzimy dziesiątki magazynów, trafimy do całkiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl