[ Pobierz całość w formacie PDF ]
podpierając ogromną głowę gigantycznymi rękoma.
Na niebie zaczęły migotać gwiazdy, nadchodziła miłosierna noc, przykrywając
rany dnia i oślepiając oczy, które zbyt dużo widziały.
Popolac wstał i znów ruszył, stawiając krok za krokiem. Już niedługo
wyczerpią się jego siły i olbrzym położy się w jakiejś spokojnej dolinie aby wyzionąć
ducha. Na razie jednak musi iść, krok za krokiem, dopóki noc nie przysłoni mu oczu.
Mick chciał pochować ciało złodzieja samochodu gdzieś pod lasem. Judd
twierdził, że pochowanie ciała może się wydawać podejrzane. A zresztą, czyż nie
kuriozalne byłoby grzebanie jednego ciała, gdy obok leżały ich tysiące? Zostawili
więc ciało na poboczu. Samochód jeszcze głębiej ugrzązł w błocie przydrożnego
rowu.
Znów ruszyli w stronę wzgórza.
Robiło się coraz zimniej a Mick i Judd zgłodnieli też porządnie. Wszystkie
domostwa, które mijali, były opuszczone i zamknięte.
- Co on miał na myśli? - zapytał Mick, gdy bezskutecznie pukali do kolejnych
zamkniętych drzwi.
- Mówił to w przenośni?...
- To wszystko o olbrzymach?
- To były bzdury...
- Nie sądzę.
- A ja wiem. Mowa przedśmiertna, którą pewnie przygotowywał przez lata.
- Nie sądzę - powtórzył Mick i ruszył z powrotem w stronę drogi.
- Naprawdę? - Judd szedł za nim.
- Nie nabierał nas.
- Czy chcesz powiedzieć, że wierzysz w ukrywające się w górach olbrzymy?
Na litość boską!
Mick odwrócił się od Judda. Jego twarz skrywał mrok, ale w jego głosie
słychać było głębokie przekonanie.
- Tak, uważam, że mówił prawdę.
- To absurd. To śmieszne. Nie...
Judd nienawidził w tej chwili Micka. Nienawidził jego naiwności, jego
gotowości uwierzenia w każdą głupią, byle romantyczną historię.
- Nie - powtórzył - Nie. Nie. Nie.
Niebo było ciemnogranatowe. Góry odcinały się smolistą czernią.
- Marznę, do kurwy nędzy - odezwał się Mick w ciemności. - Zostajesz tu, czy
idziesz ze mną?
- Nie mamy chyba zamiaru tego szukać? - wrzasnął Judd.
- Czeka nas daleka droga.
- Zapuszczamy się coraz dalej w góry.
- Rób co chcesz, ja idę.
Mick oddalił się. Wchłonęła go ciemność.
Noc była bezchmurna i przejmująco zimna. Szli skuleni z podniesionymi
kołnierzami; byli bardzo zmęczeni i mieli poobcierane stopy. Nad nimi migotały
tysiące gwiazd. Tysiące świecących punkcików, z których wyobraznia może stworzyć
mnóstwo wzorów i figur. Po jakimś czasie objęli się. Tak było cieplej i łatwiej.
Około jedenastej w nocy zobaczyli w dali światło w oknie.
Kobieta, która otworzyła im drzwi kamiennego domu nie uśmiechała się,
jednak widziała w jakim są stanie i pozwoliła im wejść. Wydawało się bez sensu
tłumaczyć gospodyni lub jej kalekiemu mężowi, co dziś przeżyli. W domu nie było
telefonu ani samochodu, więc nawet gdyby uwierzyli w ich opowieść, nic by to nie
dało.
Gestami i minami dali do zrozumienia, że są wyczerpani i głodni. Próbowali
również, raczej bezskutecznie, wytłumaczyć, że się zgubili. Wściekali się na siebie,
że zostawili słownik w volkswagenie. Wyglądało na to, że kobieta nie pojęła zbyt
wiele z ich gestykulacji. Posadziła ich jednak koło pieca i zaczęła grzać jedzenie.
Zjedli tłustą, niesioną zupę grochową i jaja. Uśmiechnęli się do gospodyni z
wdzięcznością. Mężczyzna siedział po drugiej stronie pieca nie próbując nawiązać
rozmowy. Nawet na nich nie patrzył.
Jedzenie było dobre. Poprawiło im samopoczucie.
Mogli zostać tu na noc i rano ruszyć z powrotem. Do rana ciała będą
policzone, zidentyfikowane i oddane rodzinom. Ranne powietrze przepłoszy
koszmary poprzedniego dnia. Pojawią się helikoptery, ciężarówki i ludzie
organizujący porządkowanie terenu. Wszystkie rutynowe czynności towarzyszące
katastrofom w cywilizowanym świecie.
Gdy o tym myśleli, odczuwali ulgę. Tragedia, oczywiście, ale jakby
ucywilizowana i opanowana; wytłumaczalna. Wszystko będzie dobrze, tak, wszystko
będzie dobrze. Poczekajmy do rana.
Senność ogarniała ich uparcie. Położyli głowy na stole, przy którym jedli.
Okruchy chleba i plamy rozlanej zupy otaczały ich leżące na stole ręce.
Nic nie widzieli. O niczym nie śnili. Nic nie czuli.
Nagle rozległ się grzmot.
Dochodził z głębi ziemi, podobnie jak rano, rytmiczny i potężny, niczym
stąpanie tytana. Zbliżał się coraz bardziej.
Kobieta obudziła męża. Zapaliła lampę i podeszła do drzwi. Niebo było pełne
gwiazd, w dali jak zwykle czerniły się kontury gór.
Grzmot ciągle się rozlegał. Między jednym a drugim huknięciem mijało
dokładnie pół minuty. Każdy następny odgłos dochodził z wyraznej bliższej
odległości.
Mąż i żona stali w drzwiach i słuchali echa tych gigantycznych stąpań; słychać
było tylko grzmot, nie było błyskawic.
Po prostu grzmot...
Grzmot...
Grzmot...
Ziemia drżała, tynk sypał się z sufitu i dzwoniły szyby w oknach.
Grzmot...
Grzmot...
Kobieta i mężczyzna nie wiedzieli, co się zbliża i jakie ma zamiary, ale
wydawało im się, że nie ma sensu od tego uciekać. Tam gdzie stali, na progu swego
skromnego domu, czuli się najbezpieczniej. Skąd mogliby wiedzieć, które drzewo w
lesie ostanie się gromowi? Lepiej było czekać i obserwować.
%7łona miała słabsze oczy i nie była pewna, czy widzi dobrze, gdy czarny kontur
gór zmienił swój kształt i podniósłszy się przysłonił gwiazdy na niebie. Jednak jej mąż
to zobaczył; widział nieprawdopodobnie ogromną głowę rysującą się coraz wyrazniej.
Postać wydawała się ogromna, nawet przy otaczających ją wzgórzach.
Mężczyzna padł na kolana i zaczął się modlić. Artretyczne nogi z ledwością go
utrzymywały. Jego żona krzyknęła. Nie znała ani słów, ani modlitw, które byłyby w
stanie powstrzymać tego potwora.
Mick obudził się i szarpnąwszy ramionami niechcący zrzucił ze stołu lampę i
talerze.
Obudził się Judd.
Krzyk na zewnątrz ustał. Postać kobiety stojącej dotychczas w drzwiach
zniknęła. Gospodyni pobiegła w stronę lasu. Wszystko było lepsze niż pozostawanie
tutaj i obserwowanie potwora. Jej mąż nadal się modlił, wypowiadając prośby
[ Pobierz całość w formacie PDF ]