[ Pobierz całość w formacie PDF ]
całość. Pamiętał to z zadziwiającą ostrością. Tylko dwa razy. A
przecież wystarczy i jeden raz.
Natychmiast zaczął kojarzyć pewne fakty. Przecież on dość
często miał okazję obserwować kobiety w ciąży, jego bratowe
bez przerwy rodziły nowych Mackenziech. Teraz rozumiał,
skąd się wzięła ta senność Sunny przed południem i gwałtowny
apetyt właśnie na buraczki. I wiedział dokładnie, kiedy Sunny
mogła zajść w ciążę. To stało się na tym kocu, w słońcu, kiedy
kochali się po raz drugi. Dziecko urodzi się więc w połowie
maja. O ile Sunny przeżyje...
Musi żyć. Nie dopuszczał innej możliwości. Za bardzo
kochał Sunny, żeby w ogóle o czymś takim pomyśleć. Ale
widział tę cholerną ranę w jej prawym boku i był przerażony.
153
Chodził tam i z powrotem, a Zane chodził razem z nim. Zane
widział wiele ran postrzałowych, sam miał po nich niejedną
bliznę. A Chance miał szczęście. Kilka razy pchnięto go
nożem, ale kula nigdy go nie dosięgła.
Boże, a tam było tyle krwi... Jak ona to wytrzymała?- Stała
tak długo. Odpowiedziała na wszystkie pytania, powiedziała,
że z nią wszystko w najlepszym porządku, nawet przeszła się
kawałek, dopóki jeden z jego ludzi nie skombinował tego
kubełka, żeby miała na czym usiąść. Było ciemno, była
owinięta kocem. Nikt niczego nie zauważył. A ona powinna
była leżeć na ziemi i wić się z bólu...
Chirurg wyszedł do nich dopiero po sześciu godzinach.
Ledwo trzymał się na nogach.
-Myślę, że pańska żona da radę - powiedział lekarz i jego
twarz rozjaśnił uśmiech. Uśmiech pełen osobistej satysfakcji. -
Musieliśmy usunąć kawałek wątroby, uszkodzony przez kulę.
Poza tym trzeba było dokonać resekcji kawałka jelita.
Przetoczyliśmy prawie całą krew i wydawało się, że mamy
wszystko pod kontrolą... - Urwał i potarł dłonią twarz. - Wtedy
stanęło serce. Ale odzyskaliśmy ją. Teraz stan pańskiej żony
jest stabilny. Miała dużo szczęścia.
-Szczęścia... - powtórzył Chance, uzmysławiając sobie,
jakiego spustoszenia dokonano w organizmie Sunny.
-To musiał być rykoszet - ciągnął chirurg. - Została trafiona
tylko odłamkiem.
A Chance już domyślił się, kiedy Sunny została trafiona.
Kiedy go pchnęła i powaliła na ziemię, a Darnell już nacisnął
na spust. Chybił, kula musiała trafić w jakiś kamień. I Sunny
dostała odłamkiem. Sunny znów go chciała ochronić. Nie po
raz pierwszy.
-Na intensywnej terapii potrzymamy ją co najmniej dobę -
poinformował lekarz. Musimy być pewni, że nie wdała się
żadna infekcja. Ale myślę, że wszystko będzie w porządku i...
Znów miły, zmęczony uśmiech.
-I za tydzień będziemy mogli ją wypisać.
154
Sunny wracała do przytomności stopniowo. Tak jakby była
zanurzona w głębokiej wodzie, i pływała, w górę i w dół, a na
powierzchnię wydostawała się na bardzo krótko. Za pierwszym
razem usłyszała przytłumione głosy, jakby dochodziły z bardzo
daleka. Słyszała jakiś szum, brzęczenie, i była świadoma, że
coś tkwi w jej gardle. Za drugim razem, kiedy znów
wypłynęła, uświadomiła sobie, że leży na czymś gładkim,
bawełnianym i to musi być prześcieradło. A za trzecim razem
udało jej się otworzyć oczy. Wszystko było zamazane,
niewyrazne, ale zdecydowanie przypominało jakieś maszyny,
jakąś aparaturę. Wtedy udało jej się nawet trochę pomyśleć.
Jest w szpitalu, tak... i wszystko ją boli, ale ten ból jakby był
daleko. I w gardle nie ma już tej rury.
Pamiętała, jak przez mgłę, kiedy przenosili ją gdzieś indziej.
I to wcale nie było przyjemne. A poza tym wciąż ktoś do niej
podchodził, zapalał bardzo jasne, ostre światło, i dotykał jej.
Stopniowo jednak odzyskiwała władzę nad swoim ciałem.
Nawet udało jej się z wielkim wysiłkiem unieść rękę i wskazać
na swój brzuch. I wypowiedzieć jedno słowo.
-Dziecko...
-Wszystko w porządku, proszę się nie martwić uspokoiła
pielęgniarka, uśmiechając się do niej serdecznie.
Sunny poczuła, że chce jej się pić. Była nieludzko
spragniona. Dlatego następny wyraz brzmiał:
-Wody...
I pielęgniarka włożyła jej do ust malutki kawałek lodu.
Razem ze świadomością wracał ból. Był coraz silniejszy, w
miarę jak ustępowało oszołomienie po narkozie. Bolało bardzo,
a to oznaczało, że ona żyje. A była już taka chwila, kiedy
myślała, że umarła...
Na oddziale intensywnej terapii bardzo często dyżurował
przy niej młody pielęgniarz Jerry, bardzo wesoły, miły
chłopak.
-Ktoś koniecznie chce się z panią zobaczyć. Poprosić?-
spytał, a ona gwałtownie potrząsnęła głową, co było błędem
155
niewybaczalnym, bo znów odezwał się ból, już jako tako
przytłumiony środkiem znieczulającym.
Wydawało jej się, że na tym oddziale spędziła wiele dni, ale
Jerry wyprowadził ją z błędu.
-Trzydzieści sześć godzin, równiutko. A teraz przeniesiemy
panią do pokoju, oczywiście jednoosobowego. Już tam
wszystko szykują.
Te przenosiny były prawie jak druga operacja. Dwóch
sanitariuszy, trzy pielęgniarki i pół godziny czasu. Kiedy już
wszystko zostało przeniesione i podłączone, Sunny była
wykończona, potem jednak bardzo zadowolona. Zwieża pościel
była taka przyjemna, górna połowa łóżka podniesiona nieco
wyżej, a dodatkowo poduszka pod głową. I ta półsiedząca
pozycja dawała jej poczucie, że wraca do normalności.
W pokoju stały kwiaty. Piękne róże w kolorze brzoskwini, ze
zbrązowiałymi listkami. Róże rozsiewały wokół siebie upojny
zapach, przytłumiający zapachy szpitalne, czyli tych
wszystkich środków dezynfekujących i środków czystości.
Sunny patrzyła na te róże, ale nie zapytała, od kogo te kwiaty.
%7ładnych odwiedzin - powtarzała z uporem każdej
pielęgniarce. - Chcę odpocząć.
Pozwolono jej jeść już galaretkę i pić słabą herbatę. Drugiego
dnia wypiła trochę bulionu i na jakiś kwadrans posadzono ją na
krześle. Było miło znów stanąć na własnych nogach, nawet
jeśli tylko na kilka sekund. Tyle bowiem zajęło
przemieszczenie się z łóżka na krzesło. Ale najmilej było,
kiedy z tego krzesła wróciła do łóżka.
Trzeciego dnia znów doręczono kwiaty, a właściwie jeden,
wielki, różowy, wynurzający się z szarawych liści. Sunny nie
wiedziała, jak ten kwiat się nazywa. W ogóle bardzo słabo
znała się na roślinach, nigdy ich nie hodowała, z tego samego
zresztą powodu również nigdy nie miała psa czy kota. Przecież
jej w domu właściwie nigdy nie było.
A kiedy popatrywała na prześliczny kwiat, dotarło do niej, że
teraz będzie inaczej. Będzie mogła hodować sobie wszystkie
156
rośliny, jakich tylko dusza zapragnie. Crispin Hauer nie żyje.
Ona i Margreta są wolne.
Margreta... Sunny natychmiast zaczęła się zastanawiać, który
to może być dzień tygodnia, i gdzie jest jej komórka.
Czwartego dnia, po południu, do pokoju wszedł Chance.
Sunny natychmiast odwróciła głowę i spojrzała w okno.
Chociaż tak naprawdę była zdumiona, że on dał jej tyle czasu,
żeby doszła do siebie. Teraz przyszedł. A ona... no cóż, to
będzie ostatni akt tej sztuki i kurtyna opadnie.
Swój ból psychiczny trzymała dotychczas na wodzy,
koncentrując się na bólu fizycznym. Teraz jednak ten pierwszy
ból zdecydowanie stał się silniejszy. Starała się jednak go
opanować, zdecydowana, że nie będzie robić żadnych scen. Bo
wtedy straci szacunek do samej siebie.
-Twoją komórkę miałem stale przy sobie - powiedział
Chance, stając na tle okna, dzięki czemu i tak musiała na niego
spojrzeć. - Margreta dzwoniła wczoraj.
Ręce Sunny kurczowo zacisnęły się na kołdrze. Boże! Co
przeżyła Margreta, kiedy usłyszała w słuchawce obcy, męski
głos!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]