[ Pobierz całość w formacie PDF ]
diabelskiego listu. Wicher złamał nam żagle i ster. Okręt bezsilny i bezradny płynął tam, kędy go gnała
nieprzewidziana wola opętanej wichury.
Kapitan - zachowując zimną krew - stał na przedzie okrętu i poglądał przez lunetę w dal, która się
zasnuwała coraz czarniejszymi chmurami. Nagle luneta zadrżała mu w ręku, a twarz jego powlekła się
śmiertelną bladością.
- Baczność! - zawołał głosem pełnym rozpaczy. - Widzę z dala czarną plamę, która jest na pewno Górą
Magnetyczną!
Ta sama śmiertelna bladość powlekła natychmiast oblicza wszystkich marynarzy. Nie rozumiałem na
razie, ale przekonałem się wkrótce, czym grozi okrętowi najmniejsze zbliżenie się do Góry
Magnetycznej. Góra owa ma szatańską własność przyciągania wszelkich przedmiotów metalowych. Nie
tylko kotwica, kufry żelazne, noże, łyżki i inne sprzęty, ale nawet gwozdzie, którymi zbite są deski
okrętowe, wyskakują same ze swych miejsc i odlatują ku owej Górze, aby zwiększyć jeszcze jej
objętość. Nadaremnie marynarze starali się skierować okręt w stronę przeciwną. Wicher gnał go wprost
ku Górze Magnetycznej. Po chwili dziwaczne i straszliwe działanie owej Góry dało się odczuć na okręcie
pomimo znacznej odległości. Luneta wyrwała się z rąk kapitana i w ciągu jednej chwili znikła mu sprzed
oczu. Natychmiast i ja, i wszyscy marynarze, i sam kapitan uczuliśmy szybkie i nerwowe odrywanie się
guzików od naszej odzieży. Całe powietrze napełniło się tysiącem metalowych guzików, które jak
chmara drobnych owadów pofrunęły ku Górze Magnetycznej. Pozostaliśmy bez guzików. Ubranie dolne
opadło z nas nagle, obnażając nogi dygocące od strachu. Wszakże nogi kapitana tkwiły mocno i mężnie
na przedzie okrętu. Lecz oto - niestety - gwozdzie z desek okrętowych zaczęły wyskakiwać z rdzawym
hałasem i odlatywały niezwłocznie ku straszliwej Górze, której wierzchołek już wyraznie ukazał się
naszym oczom. Okręt pozbawiony gwozdzi zaczął się zwolna rozpadać. Woda przeniknęła do jego
wnętrza. Zbliżaliśmy się coraz bardziej do Góry Magnetycznej. Rondle, noże, widelce i łyżki z kuchni
okrętowej dzwoniąc i pobrzękując uniosły się w powietrze i z kotwicą na czele pofrunęły ku Górze
Magnetycznej. Dziwno mi było i nieswojo, gdym patrzył na owe zgoła niezgodne z codziennym ładem
odloty rozmaitego żelastwa, które ptasim obyczajem unosiło się w powietrze. Jeszcze dziwniej i jeszcze
bardziej nieswojo poczułem się wówczas, gdy już po uciszeniu się wichrów ostatnia obręcz żelazna,
która jako tako trzymała w zespole nasz okręt, zerwała się ku Górze pozwalając mu rozsypać się na
drobne części. Zanim to się jednak stało i zanim okręt z całą załogą poszedł na dno, zdążyłem jeszcze
spostrzec, iż kocioł, w którym zazwyczaj zupy warzono, wtoczył się sam na schody i podskakując biegł
po schodach na pokład. Miałem tyle przytomności umysłu, żem do tego kotła wskoczył. Kocioł
natychmiast wraz ze mną wzbił się w powietrze i pofrunął ku Górze Magnetycznej. Po drodze spotkałem
w powietrzu tu i ówdzie całe roje spóznionych rondli, widelców i dukatów. Wszystko to leciało na oślep i
na wyścigi ku Górze Magnetycznej. Siedząc wygodnie we wnętrzu kotła, wychyliłem nieco głowę i
spojrzałem w stronę naszego okrętu. Atoli nie było po nim ani znaku. Zatonął wraz z całą załogą. Jeno
od czasu do czasu wyfruwał jeszcze z wody zgoła spózniony scyzoryk, guzik lub dukat z kieszeni
zapewne samego kapitana, który w tej chwili leżał martwy na dnie morskim. Wreszcie - na ostatku -
wyfrunęły z morza ogromne okulary, które widziałem na nosie kucharza okrętowego. Po czym wszystko
ucichło. O ile mogę ufać memu poczuciu czasu, wędrowałem w powietrzu we wspomnianym kotle
najwyżej kwadrans. Po kwadransie kocioł stanął na samym wierzchole Góry Magnetycznej.
Wyskoczyłem wówczas z kotła i rozejrzałem się dokoła.
Pode mną piętrzyła się czarna jak heban Góra Magnetyczna, najeżona gwozdziami, nożami, widelcami,
siekierami, mieczami, dukatami, talarami, guzikami, kotwicami i tysiącem innych przedmiotów oraz
klejnotów złotych i srebrnych. Różnorodność i zbyteczność owych najeżonych po zboczach Góry
przedmiotów narzucały nieodparcie myśl o jakimś bezładnym wnętrzu spichrza, którego właścicielem
jest lub był wariat. Wyobrażam sobie, ilu nieszczęść przyczyną była ta Góra, najniepotrzebniej w
świecie gromadząca na swej powierzchni tyle żelastwa! Zdawało mi się, iż tkwię na czubie jakiegoś
śmietnika, i nie mogłem zrozumieć, czemu taki śmietnik tai w sobie tak nieodpartą potęgę! Powoli
uniosłem oczy wzwyż i ze zdziwieniem ujrzałem przed sobą na samym wierzchole Góry pomnik,
olbrzymi, spiżowy pomnik jakiegoś rycerza. Siedział na spiżowym rumaku, dumnie wznosząc czoło i
dumnie krzyżując obydwie dłonie na piersi. Zbliżyłem się, aby odczytać napis na pomniku. Napis głosił,
co następuje:
Nazywam się Ktokolwiek, żyłem jakkolwiek, po śmierci przebywamgdziekolwiek. Przygodny zwiedzaczu
Góry Magnetycznej, jeżeli chcesz mnie na nowo dożycia powołać, wymów wobec mnie słowo:
"geniusz", a natychmiast obudzęsię na dzwięk mego imienia, lecz strzeż się w rozmowie ze mną użyć
słowa:"osioł", gdyż natychmiast obrócę się w spiż, którym jestem obecnie.
Odczytawszy ów napis namyśliłem się i po długim namyśle wyrzekłem dość głośno:
- Geniusz.
Rycerz niezwłocznie otworzył oczy, przetarł je i szepnął:
- Czy mnie kto wołał?
- Nie tyłem wołał, ilem wykonał poradę zawartą w twym napisie - odrzekłem przyglądając mu się
uważnie.
- Owom tedy jest - mówił dalej rycerz. - Czuję, jak życie na nowo wypełnia moją istotę i krew poczyna
krążyć w mych żyłach.
- Przyjemne to zapewne uczucie i nie każdemu dostępne - przerwałem przyglądając mu się coraz
uważniej. - Powiedz mi jednak, kim właściwie jesteś i za co wystawiono ci taki spiżowy pomnik na
wierzchole tej Góry?
- Kim jestem? - powtórzył rycerz. - I trudno, i łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Jestem człowiekiem,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]