[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dziewięć czy dziesięć nazwisk, w tym Andy'ego i moje.
Przez cały następny tydzień zaraz po śniadaniu wychodziliśmy na spacerniak,
eskortowani przez dwóch strażników z przodu i dwóch z tyłu... a ponadto czujnie
obserwowani przez wartowników na wszystkich wieżyczkach.
Podczas tych porannych marszów czterech z nas niosło długą, teleskopową drabinę -
zawsze bawiło mnie, kiedy Dickie Betts, pracujący z nami, nazywał taką drabinę rozsuwaną -
którą przystawialiśmy do ściany tego niskiego budynku o płaskim dachu. Potem
zaczynaliśmy taśmowo transportować na dach wiadra z gorącą smołą. Oblej się tym gównem,
a będziesz zwijał się z bólu przez całą drogę do izby chorych.
Pilnowało nas sześciu strażników, wybranych według starszeństwa. To było niemal
równie dobre jak tygodniowy urlop, ponieważ zamiast pocić się w pralni czy wytwórni tablic
albo stać nad kupą więzniów obierających ziemniaki lub zamiatających śmieci, mieli istne
majowe wakacje w słońcu, opierając się plecami o niską barierkę i raz po raz ucinając sobie
drzemkę.
Nawet nie musieli mieć nas na oku, ponieważ wieżyczka na południowym murze
znajdowała się tak blisko, że wartownicy mogliby nas opluć, jeśliby chcieli. Gdyby ktoś z
brygady naprawiającej dach próbował zrobić coś głupiego, w ciągu czterech sekund
przecięliby go na pół seriami z pistoletów maszynowych kalibru czterdzieści pięć. Tak więc
klawisze po prostu siedzieli sobie i odpoczywali. Potrzebowali tylko paru kartonów piwa
obłożonych lodem, a byliby panami wszelkiego stworzenia.
Jednym z nich był niejaki Byron Hadley, który wtedy, w tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątym, był w Shawshank dłużej niż ja. Zciśle mówiąc, dłużej niż dwaj ostatni
dyrektorzy wiezienia razem wzięci. Wówczas całym cyrkiem kierował pedantyczny Jankes ze
wschodu, niejaki George Dunahy. Miał dyplom wyższej uczelni. O ile wiem, nikt go nie lubił,
oprócz ludzi, którzy przydzielili go na to stanowisko. Słyszałem, że interesowały go tylko trzy
rzeczy: zbieranie danych statystycznych do książki (pózniej opublikowanej przez małe
wydawnictwo Light Side Press w Nowej Anglii, któremu zapewne musiał za to zapłacić),
zwycięstwo drużyny więziennej we wrześniowych mistrzostwach w baseballu oraz
wprowadzenie kary śmierci do kodeksu karnego stanu Maine. George Dunahy był gorącym
zwolennikiem kary śmierci. Został wylany z pracy w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym
trzecim, kiedy okazało się, że zamienił więzienne warsztaty w tani zakład naprawczy i dzielił
się zyskami z Byronem Hadleyem oraz Gregiem Stammasem. Hadley i Stammas wyszli z
tego bez szwanku - byli starymi wyjadaczami umiejącymi chronić swoje tyłki - ale Dunahy
musiał odejść. Nikt go nie żałował, ale też nikt nie był zbyt zadowolony, kiedy zastąpił go
Greg Stammas. Ten był niewysokim mężczyzną o najzimniejszych piwnych oczach, jakie
widzieliście w życiu. Zawsze miał na ustach zbolały, nieprzyjemny uśmieszek, jakby musiał
iść do ubikacji, a nie mógł tego zrobić. W czasach gdy Stammas był dyrektorem, w
Shawshank często dochodziło do aktów przemocy i chociaż nie mam żadnych dowodów,
podejrzewani, że odbyło się wtedy co najmniej pół tuzina cichych pogrzebów w zagajniku
rosnącym na wschód od więzienia. Dunahy był kiepski, ale Greg Stammas był okrutnym,
złym człowiekiem o kamiennym sercu.
On i Byron Hadley przyjaznili się. Jako dyrektor, George Dunahy był tylko
figurantem; to Stammas i jego kumpel Hadley naprawdę rządzili w więzieniu.
Hadley był wysokim, ociężałym mężczyzną o rzedniejących rudych włosach. Szybko
się opalał, głośno mówili jeśli uważał, że nie ruszasz się dostatecznie prędko, walił cię pałką.
Tego dnia, trzeciego z rzędu naszej pracy na dachu, rozmawiał z innym strażnikiem, który
nazywał się Mert Entwhistle.
Hadley otrzymał jakieś zadziwiająco dobre wieści i entuzjazmował się nimi w typowy
dla siebie sposób. Taki już był - niewdzięcznik nie mający dla nikogo dobrego słowa,
człowiek przeświadczony, że cały świat jest przeciwko niemu. Ten świat zabrał mu najlepsze
lata jego życia i z najwyższą przyjemnością odebrałby mu pozostałe. Widziałem paru
klawiszy, których uważałem za niemal świętych, i chyba wiem, dlaczego tacy byli - potrafili
dostrzec różnicę między swoim życiem, nawet ciężkim i nędznym, a egzystencją ludzi, za
których pilnowanie im płacono. Ci strażnicy umieją dostrzec jasne strony życia. Inni nie
potrafią lub nie chcą.
Byron Hadley nie dostrzegał żadnych pozytywnych stron swojej sytuacji. Siedział
tam, spokojny i rozluzniony w ciepłym majowym słońcu i miał czelność wyrzekać na
swojego pecha, podczas gdy dziesięć stóp dalej gromada ludzi harowała, pocąc się i parząc
sobie ręce wielkimi wiadrami pełnymi wrzącej smoły; ludzi, którzy codziennie pracowali tak
ciężko, że to zajęcie wydawało im się odpoczynkiem. Może pamiętacie ten stary test mający
określić wasz stosunek do życia. Byron Hadley zawsze odpowie na to pytanie: w połowie
pusta, szklanka jest w połowie pusta . Zawsze i wszędzie, amen. Gdybyście dali mu napić się
zimnego jabłecznika, pomyślałby o occie. Gdybyście powiedzieli mu, że jego żona zawsze
dochowywała mu wierności, odparłby, że nie miała innego wyjścia, bo jest tak cholernie
brzydka.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]