[ Pobierz całość w formacie PDF ]

"To teraz", pomyślałem. I rzeczywiście, wydało mi się, że
nadszedł ten najstraszliwszy moment, o którym mówił instruktor:
moment przywiązania się do tratwy. Jest taka chwila, kiedy nie czuje
się już ani głodu, ani pragnienia. Nie czuje się nawet bezlitosnych
ukąszeń słońca na poparzonej skórze. Nie myśli się o niczym. Nie ma
się pojęcia o własnych doznaniach. Ale nie utraciło się jeszcze nadziei.
Można jeszcze rozplątać liny siatki i przywiązać się do tratwy. W
czasie wojny wiele ciał znaleziono w takim właśnie położeniu,
rozkładających się i podziobanych przez ptaki, ale mocno
przytwierdzonych do tratwy.
Pomyślałem, że mam jeszcze siły, aby wytrzymać do nocy bez
przywiązywania się. Stoczyłem się na dno tratwy, wyciągnąłem nogi i
na kilka godzin zanurzyłem się w wodzie aż po szyję. Po zetknięciu się
ze słoną wodą zranione kolano zaczęło mnie boleć. Było to jakby
przebudzenie się. Jak gdyby ból przywrócił mi świadomość istnienia.
Z wolna, w kontakcie z rześką wodą, zacząłem odzyskiwać siły. I
wtedy poczułem silny skurcz żołądka i brzuch drgnął poruszony
długim i głębokim burczeniem. Próbowałem się powstrzymać, ale nie
mogłem. Z wielkim trudem podniosłem się, rozpiąłem pasek,
rozluzniłem spodnie i odczułem wielką ulgę po opróżnieniu żołądka.
Po raz pierwszy od pięciu dni ryby, zrozpaczone, uderzały o tratwę i
próbowały przerwać mocne liny siatki.
Siedem mew
Widok ryb, lśniących i bliskich, przypomniał mi o głodzie. Po raz
pierwszy ogarnęła mnie prawdziwa rozpacz. Ale teraz miałem chociaż
przynętę. Zapomniałem o własnym wycieńczeniu, chwyciłem wiosło i
przygotowałem się do utraty resztek sił wraz z celnym ciosem w łeb
jednej z ryb, z szaloną zajadłością atakujących tratwę. Nie wiem, ile
razy tłukłem wiosłem. Wiedziałem, że każdy cios jest celny, nie udało
mi się jednak dopaść ofiary. Odbywał się tu straszliwy festyn ryb
pożerających się wzajemnie, a jakiś rekin z brzuchem odwróconym do
góry zbierał soczyste łupy w tej skłębionej wodzie.
Obecność rekina kazała mi zrezygnować z mego zamiaru.
Rozczarowany odłożyłem wiosło i wyciągnąłem się na brzegu tratwy.
Po paru minutach poczułem straszną radość: nade mną krążyło siedem
mew.
37
Dla samotnego i wygłodzonego marynarza obecność mew na
morzu jest znakiem nadziei. Zazwyczaj stadko mew towarzyszy
okrętom, ale tylko do drugiego dnia rejsu. Tych siedem mew nad
tratwą znaczyło, że ląd jest blisko.
Gdybym miał siły, zabrałbym się do wioseł. Byłem jednak
wycieńczony. Z trudem mogłem utrzymać się parę minut na nogach.
W przekonaniu, że pozostanę na tratwie nie dłużej niż dwa dni, że
zbliżam się do lądu, wypiłem odrobinę morskiej wody z zagłębienia
dłoni i znowu położyłem się na plecach, osłaniając przed słońcem
klatkę piersiową. Twarzy nie przykryłem koszulą, gdyż chciałem
widzieć mewy kołujące wolno i spadające pod ostrym kątem do
morza. Była pierwsza po południu mojego piątego dnia na morzu.
Nie wiem, kiedy się zjawiła. Leżałem na tratwie, zbliżała się piąta
i miałem właśnie zamiar zanurzyć się w wodzie, zanim pokażą się
rekiny. Wtedy właśnie zobaczyłem małą mewę, wielkości mojej dłoni,
krążącą nad tratwą i od czasu do czasu przysiadającą na parę minut na
jej przeciwnym krańcu.
Zimna ślina napłynęła mi do ust. Nie miałem czym złapać tej
mewy. %7ładnego narzędzia, poza rękoma i przebiegłością wyostrzoną
głodem. Reszta mew znikła. Została tylko ta mała, o lśniącym,
kawowym upierzeniu, skacząca po tratwie.
Zastygłem w całkowitym bezruchu. Zdawało mi się, że czuję, jak
o moje ramię ociera się płetwa tego punktualnego rekina, który od
piątej powinien już tu być. Postanowiłem jednak zaryzykować. Nie
odważyłem się nawet patrzeć na mewę, żeby nie spłoszyć jej ruchami
głowy. Widziałem, jak przeskakuje, drobniutka, nad moim ciałem.
Widziałem, jak się oddala, znika na niebie, ale nie traciłem nadziei.
Nie miałem pojęcia, w jaki sposób ją rozszarpię. Wiedziałem tylko, że
jestem głodny i że jeśli będę dalej leżał nieruchomo, mewa znajdzie
się w zasięgu mojej dłoni.
Wydaje mi się, że czekałem przeszło pół godziny. Widziałem, jak
wielokrotnie zjawiała się i znikała. W pewnej chwili poczułem koło
głowy trzepot płetwy rekina rozszarpującego rybę. Nie odczuwałem
jednak strachu, lecz tylko głód. Mewa skakała po tratwie. Był to mój
piąty wieczór na morzu. Pięć dni bez jedzenia. Mimo emocji, mimo
łomotania w piersiach, leżałem sztywno jak nieboszczyk i czułem, że
ptak jest coraz bliżej.
Leżałem z rękoma na udach. Dałbym głowę, że przez pół godziny
nie odważyłem się nawet ruszyć powieką. Niebo było coraz
jaskrawsze i raziło wzrok, nie miałem jednak odwagi zamknąć oczu w
38
tej pełnej napięcia chwili. Mewa dziobała mnie w buty.
Minęły dwa długie i napięte kwadranse, kiedy nagle poczułem, że
mewa siada mi na głowie. Aagodnie dziobnęła w spodnie. Leżałem w
całkowitym bezruchu, gdy mocno i sucho uderzyła dziobem w
zranione kolano. Niewiele, a poderwałbym się z bólu. Jakoś to jednak
zniosłem. Potem przeskoczyła na moje prawe udo, pięć albo sześć
centymetrów od ręki. Wtedy wstrzymałem oddech i niezauważalnie, w
straszliwym napięciu, zacząłem przesuwać dłoń.
39
Rozdział VII
Rozpaczliwe zabiegi człowieka wygłodzonego
Gdyby ktoś położył się na miejskim placu w nadziei, że uda mu
się złapać gołębia, mógłby tam spędzić bezowocnie resztę swego
życia. Ale w odległości stu mil od brzegu jest inaczej. Mewy mają
silnie rozwinięty instynkt trzymania się lądu. Na morzu są pełne
ufności.
Leżałem w takim bezruchu, że mała i psotna mewa, która
przysiadła mi na udzie, sądziła chyba, że nie żyję. Widziałem ją wciąż
na udzie. Uderzała dziobem w spodnie, ale nie sprawiała mi bólu.
Nadal przesuwałem dłoń. Nagle, akurat w chwili, gdy zdała sobie
sprawę z niebezpieczeństwa i chciała się wzbić w powietrze,
schwyciłem mewę za skrzydło, wskoczyłem do środka tratwy i już
byłem gotów ją pożreć.
Kiedy czekałem, aż siądzie na moim udzie, byłem pewny, że
gdyby mi się ją udało złapać, zjadłbym całą, na żywo, z piórami.
Byłem wygłodniały i sama myśl o zwierzęcej krwi podsycała moje
pragnienie. Ale gdy już miałem ją w ręku, gdy poczułem pulsowanie
ciepłego ciała, gdy zobaczyłem okrągłe, błyszczące i brązowe OCZY i
zawahałem się przez chwilę.
Pewnego razu stałem na pokładzie niszczyciela z karabinkiem i
chciałem zestrzelić jedną z mew lecących za okrętem. Nasz
ogniomistrz, doświadczony marynarz, powiedział wtedy: "Nie bądz
draniem. Mewa dla marynarza to jak widok lądu. Nie przystoi
marynarzowi zabijać mewy". Przypomniały mi się te słowa, kiedy już
trzymałem mewę w ręku i miałem zamiar uśmiercić ją i wypatroszyć.
Choć od pięciu dni nic nie jadłem, słowa ogniomistrza zabrzmiały tak,
jakbym je dopiero co usłyszał. Ale głód był silniejszy od wszystkiego.
Uchwyciłem mocno ptaka za łepek i skręciłem mu go jak kurze.
Był bardzo kruchy. Przy pierwszym obrocie czułem, jak pękają
kręgi szyjne. Przy drugim, jak krew, żywa i ciepła, cieknie mi po
palcach. Było mi go żal. Wyglądało to na zabójstwo. Głowa, jeszcze
drżąca, oderwała się od reszty ciała i dygotała w mojej dłoni. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl