[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się żywą, trwożliwą istotą. A to lenek kukawki, szorstki i twardy, z szafirowym kwiatkiem służącym do
uściełania gniazda miłemu ptakowi wiosny. To szelestuszka o liściach prawie złotych i przy każdym
dotknięciu zdających się coś tajemniczo szeptać, a to w bujny, śnieżny kwiat ustrojona trująca gałąz
psianki. Ten liść szkarłatny jest więdniejącą lebiodą, która na trawy zielone rzuca krwiste plamy, a ta
wijąca się gałązka drobnym, różowym kwiatem osypana to szczęście. Nazywa się ona szczęściem
dlatego, że wróży dziewczętom. We włosy wpleciona, jeżeli rozkwitnie, ukochany kocha wzajemnie. A
wzajemność w kochaniu czyż nie jest szczęściem?
Z zamyślonym na ustach uśmiechem Justyna wyjęła z wielkiego bukietu gałązkę szczęścia i wplotła ją
w czarny swój warkocz. Potem stanęła przed otwartym oknem z cieniutką i uperfumowaną kartką
papieru, którą ze stołu wzięła, Przez chwilę szemrała ona w jej ręku, jakby była złotawą gałązką
szelestuszki, aż powoli, z namysłem - któż odgadnie? może z walką Justyna rozdarła ją na kilkanaście
drobniutkich płatków, które rozsypały się za oknem i w morzu słonecznego światła zniknęły. Jak giętka
roślina polna w jej warkoczu, tak na jej ustach wiła się cicha nuta:
Lecą liście z drzew, co wyrosły wolne,
Na mogile śpiewa jakieś ptaszę polne...
ROZDZIAA III
W porze żniw na tej rozległej równinie ziemia wydawała się złotym fundamentem dzwigającym błękitną
kopułę i okrytym ruchliwym mrowiem drobnych istot. Właściwa barwa ziemi ukazywała się tylko tu i
ówdzie na drogach porosłych rzadką trawą i na wcześnie zaoranych małych szmatach pola. Zresztą,
wszędzie, od wzgórz obrosłych drzewami do wysokiej ściany nadniemeńskiej, dojrzałe zboża płynęły
gorącożółtą lawą, która miejscami wyginała się w zagłębienia okryte również gorącożółtym
ścierniskiem. W tych to zagłębieniach rozszerzając je coraz i okrywając wypukłościami zżętych snopów
mrowiły się drobne, ku ziemi schylone istoty. Na linii poziomej spostrzegane, wydawały się one
drobnymi, bo rozsypane śród wielkiej przestrzeni pełzały przy samej ziemi. Ale widziane z góry, spod
obłoków, wydawać by się musiały niezawodnie tłumem rzezbiarzy urabiającym w przeróżne wzory złoty
fundament świata. One też to były, które go uczyniły złotym; ich to ręce w mgliste dnie jesieni i wiosny
miesiły ten wosk cudowny, aż przy letnich skwarach spotniał on tą złotą lawą, która sokiem życia
przeleje się w żyły ludzkości. Ulewą żaru błękitna kopuła oblewała ich zgięte plecy, a gorący ten oddech
nieba skraplając się na ich twarzach spadał na ziemię deszczem potu. Z poziomu spostrzegane, były to
malutkie, przyziemne robaki. Z góry widziane - jubilerowie obracający w swym ręku najdroższy metal
ludzkości, artyści urabiający postać świata, pośrednicy otwierający łono ziemi dla zapładniających
uścisków słońca.
Na rozległej przestrzeni pola, którą wąska droga z bohatyrowicką okolicą rozdziela, żniwiarze wydawali
się rojem istot nie tylko ruchliwych, ale i różnobarwnych. Wyglądało to tak, jakby malarz jakiś
gorącożółte tło bez ładu i symetrii osypał kroplami różnych farb, Biała i różowa przemagały wszystkie
inne. Były to koszule mężczyzn i kaftany kobiet. Białość pierwszych była śnieżną, różowość drugich -
gorącą. Przez parę tygodni poprzedzających porę żniw w Bohatyrowiczach panował wielki ruch prania i
szycia. Do kilkunastu najmozolniejszych dni w roku przygotowywano się tam jak do wielkiego święta.
Cała ludność okolicy jednocześnie wylec miała w pole, dla każdego więc było to wystąpienie publiczne,
o którego przystojność, a nawet i niejaką wykwintność niezmiernie dbano. Kobiety dłużej niż zwykle
przesiadywały nad brzegiem rzeki stukami pralników napełniając powietrze, a pranie to jeszcze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]