[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Po niebie krążył ptak. Nie znajdował się dostatecznie blisko, by przez nieprzejrzyste,
falujące od upału masy powietrza mogła rozpoznać, czy był to jakiś nienaturalnych
rozmiarów jastrząb, podobny do tych, które często widywała polujące wśród wzgórz, czy też
jakiś pustynny padlinożerca.
Krzykowi temu zawtórował następny. Wkrótce w zasięgu wzroku Briksji pojawił się
kolejny osobnik. Teraz oba zataczały koła nad skałką, pod którą stała dziewczyna. A więc
miała być ich zdobyczą... Kiedy zniżyły lot, straciła na chwilę oddech.
W porównaniu z nimi nawet majestatyczny płowopióry orzeł królujący w górach High
Hallack był nieszkodliwą ptaszyną. Nie miała już wątpliwości, że gdyby wylądowały, ich
głowy, z przerażającymi, rozdziawionymi we wrzasku dziobami, znajdowałyby się na
wysokości jej ramion.
Nie zmieniła pozycji, bo teraz skałka przynajmniej osłaniała jej plecy; truchlała na
myśl, że wkrótce zapewne będzie musiała bronić się przed zaciekłą napaścią. Zacisnęła aż do
bólu dłonie na włóczni.
Raz pikowały, raz szybowały okrążając ją nieustannie - starały się, zupełnie jak tamte
ropuchopodobne stwory, pozbawić ją możliwości ruchu. Po chwili usłyszała trzeci, a zaraz
potem czwarty głos - dwa inne osobniki dołączyły do swoich kompanów.
Teraz była pewna, że to ptaki drapieżne; zakrzywione dzioby i mocne ostre szpony
wyglądały nad wyraz groznie. Gdyby zaskoczyły Briksję na otwartej przestrzeni, powaliłyby
ją bez trudu. Ale na razie zdawały się nie śpieszyć z atakiem.
Teraz była oblegana przez sześć... nie, przez siedem już ptaków. Ostatni, latający
najwyżej, wydawał przenikliwe krzyki, ale pozostałe ucichły. Briksja porównywała siebie do
śnieżnego kota, którego psy gończe zapędziły w górach na jakąś półkę skalną i nękają,
oczekujÄ…c na przybycie swojego pana.
Jaka siła kierowała tymi ptakami? Narastało w Briksji uczucie pogrążania się w
jakimś okropnym koszmarze. A może wciąż jeszcze drzemała pod drzewem, które wprawdzie
początkowo wydawało się gościnne i było dla niej azylem, ale teraz sprowadziło na nią
zgubny sen?
Sen czy nie, czuła przecież skwar, pragnienie i strach, które były jak najbardziej
rzeczywiste. Nieustannie miała się na baczności; skupiła się wyłącznie na obserwowaniu
ptaków. Mimo to zdołała przyklęknąć na jedno kolano i wygrzebać z wypalonej ziemi u
podnóża skały kilka kamieni dobrze mieszczących się w dłoni. Skoro umiała zabijać w ten
sposób skoczki, istniała możliwość, że uda jej się przy dobrej sposobności oszołomić również
któregoś, zbyt pewnego siebie ptaka.
Briksja przejrzała kamienie starannie, ważąc każdy w dłoni i zapoznając się dokładnie
z ich bryłą. Wiedziała, jak wiele zależy od takiej przezorności. W końcu wybrała dziewięć,
które ją zadowalały; były cięższe niż zwykłe kamienie i odpowiednio ukształtowane.
Ptaki dalej szybowały nad nią w kółko, bezgłośnie, rzucając przesuwające się po ziemi
cienie. Tylko ten jeden, hen wysoko, wciąż przerazliwie krzyczał. Briksja właśnie
umieszczała ostatni wybrany kamień w zagłębieniu skały, z którego w razie potrzeby łatwo
mogła na stojąco dobywać amunicji, kiedy krzykowi temu odpowiedział inny głos.
Ów przeciÄ…gÅ‚y zew nie przypominaÅ‚ zbytnio wrzasków wydawanych przez ptaki.
Ponadto - tak się przynajmniej Briksji zdawało - dzwięk dochodził nie z góry, ale z ziemi.
Natychmiast przejechała palcami po drzewcu włóczni i objęła wzrokiem rozciągającą się
przed niÄ… pustyniÄ™.
W oddali widniało bardzo wiele poszarpanych skałek, które, za mgiełką, zlewały się
ze sobą do tego stopnia, że chwilami Briksja zastanawiała się, czy przypadkiem w
rzeczywistości nie tworzą one łańcuchów kamiennych pagórków pokrewnych tym
wzniesieniom, które niedawno opuściła. Naraz na lewo, po stronie południowo-zachodniej,
dostrzegła jakiś ruch.
Ów samotny, peÅ‚niÄ…cy rolÄ™ czujki ptak pofrunÄ…Å‚ w tamtym kierunku. I znów rozlegÅ‚o
się wołanie. Czy to głos człowieka? Briksja nie była pewna. Gdyby nawet indywiduum, które
przybywało, żeby zakończyć polowanie, miało ludzką postać, w miejscu jak to, pod tak
dobrze znaną zewnętrzną powłoką mogła się łatwo skryć istota zupełnie innego rodzaju.
Odłogom nigdy nie można było ufać; tu nic nie dawało się przewidzieć.
Zbliżająca się postać prawie biegła. I wyglądała na człowieka. W rzeczy samej
osobnik ten pędził na dwóch nogach i przypominał mężczyznę...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]