[ Pobierz całość w formacie PDF ]

góry i zobaczę, czy tam są jakie ślady. Pójdziesz ze mną?
 Ale przecież słońce prawie już zachodzi!
 Może zdążę. . .
Szli obok siebie  dwa niezależne kontynenty doświadczeń i uczuć  nie-
zdolni się porozumieć.
 Gdyby tak udało mi się upolować świnię!
 A ja wrócę i będę dalej budował chatę!
Spojrzeli na siebie zmieszani, z miłością i nienawiścią. Pojednała ich dopiero
słona, ciepła woda, okrzyki, pluski i śmiechy kąpiących się w basenie chłopców.
Simona, którego spodziewali się zastać przy basenie, nie było tam.
Kiedy dwaj starsi chłopcy pobiegli na plażę, by spojrzeć stamtąd na wierzcho-
łek góry, z początku szedł za nimi, ale zatrzymał się. Chwilę stał, patrząc w za-
myśleniu na kupę piachu na plaży, gdzie ktoś próbował sklecić jakiś szałas czy
budkę. Potem odwrócił się do niej plecami i poszedł w las z miną człowieka,
który wie, czego chce. Simon był małym, chudym chłopcem ze spiczastą brodą
i tak jasnymi oczyma, że Ralfowi wydał się ogromnie wesoły i psotny. Zmierz-
wiona strzecha czarnych włosów zakrywała mu niemal całkowicie szerokie czoło.
38
Ubrany w strzępy szortów, nogi miał bose jak Jack. Zawsze śniadej cery był teraz
spalony na ciemny brąz, a skóra błyszczała mu od potu.
Przeszedł przez pas zgniecionej zieleni, minął wielką skałę, na którą Ralf
wspiął się zaraz pierwszego ranka, a potem skręcił w prawo, między drzewa. Szedł
znajomą drogą, wśród drzew owocowych, gdzie nawet największy leń mógł zna-
lezć łatwy, jeśli nie zadowalający posiłek. Kwiaty i owoce rosły tu razem na tym
samym drzewie i wszędzie rozchodził się zapach dojrzałych owoców i brzęcze-
nie miliona zbierających pokarm pszczół. Tutaj dopadły Simona biegnące za nim
maluchy. Mówiły, wykrzykiwały coś niezrozumiale, ciągnęły go ku drzewom. Po-
tem, wśród brzęczenia pszczół w popołudniowym słońcu, Simon znalazł owoce,
których nie mogły dosięgnąć, i wybierając spomiędzy liści co najlepsze, podawał
nieskończonej ilości wyciągniętych rąk. Gdy zaspokoił ich głód, przestał zrywać
owoce i rozejrzał się dokoła. Maluchy patrzyły na niego nieodgadnionym wzro-
kiem sponad garści, w których trzymały pełno dojrzałych owoców.
Simon zostawił ich i poszedł ledwie widoczną ścieżką. Wkrótce zamknęły się
nad nim korony drzew dżungli. Od dołu aż po ciemne baldachimy, w których
wrzało życie, rosły niezwykłe blade kwiaty. Panował tu półmrok i pnącza zwisały
jak olinowanie zatopionych statków. Stopy Simona zostawiały ślady w pulchnej
glebie, a pnącza dygotały na całej długości, kiedy je potrącał.
Doszedł wreszcie do miejsca, gdzie padało więcej słońca. Pnącza, które nie
musiały szukać światła w górze, utkały tu ogromną matę zawieszoną z jednej
strony niewielkiej polanki; bowiem pod cienką warstwą gleby była skała, któ-
ra pozwalała rosnąć tylko drobnym roślinom i paprociom. Całą tę polankę ota-
czał gąszcz ciemnych aromatycznych krzewów, tworząc jak gdyby kocioł światła
i skwaru. W kącie polanki wielkie, walące się drzewo wspierało się ukośnie o ko-
rony drzew jeszcze rosnących, a na nim, od dołu aż po wierzchołek, pysznił się
żółty i czerwony powój.
Simon przystanął. Spojrzał najpierw za siebie jak Jack w leśny gąszcz , a po-
tem bystro dokoła, by się upewnić, że jest sam. Jego ruchy były teraz niemal
ukradkowe. Potem schylił się i przecisnął w środek maty. Pnącza i krzewy były
tu tak zbite, że zostawił na nich pot, a gdy przedostał się na drugą stronę, znowu
zamknęły się za nim szczelnie. Znalazłszy się bezpiecznie w środku, był jakby
w chatce odgrodzonej od polanki liśćmi. Kucnął, rozgarnął liście i wyjrzał na ze-
wnątrz. Nie dostrzegł żadnego ruchu prócz harców pary barwnych motyli, które
tańczyły w rozgrzanym powietrzu. Wstrzymując oddech zaczął nasłuchiwać. Ku
wyspie nadciągał wieczór; cichły głosy fantastycznych różnobarwnych ptaków,
uspokajało się brzęczenie pszczół, nawet krzyki mew powracających do gniazd
pośród zwalistych skał powoli słabły. Fale, które daleko, daleko rozbijały się o ra-
fę koralową, dawały znać o sobie coraz cichszym pomrukiem.
Simon opuścił zasłonę liści. Miodowe pręgi słońca chyliły się coraz bardziej;
wśliznęły się na krzewy, przesunęły po zielonych pąkach przypominających świe-
39
ce, skoczyły ku koronom drzew, a tymczasem w dole mrok powoli gęstniał. Wraz
zniknieniem światła przymierała jaskrawość kolorów, ustawał skwar. Zwieco-
we pąki drgnęły. Zielone listki rozchyliły się leciutko i białe koniuszki kwiatów
ostrożnie wysunęły się na zewnątrz. Niebawem słońce ustąpiło z polanki całko-
wicie i spełzło także z nieba. Napływająca ciemność ogarnęła wnętrze lasu nada-
jąc mu mętny i niesamowity wygląd dna morskiego. Zwiecowe pąki przemieniły
się w ogromne białe kwiaty majaczące niewyraznie w słabym blasku pierwszych
gwiazd. Ich aromat rozlał się w powietrzu i zawładnął niepodzielnie wyspą.
DAUGIE WAOSY I MALOWANE
TWARZE
Pierwszym rytmem, do którego się przyzwyczaili, było powolne przejście od
brzasku do szybko następującego zmierzchu. Rozkosze poranka, jasne słońce, ob-
mywające wody i wonne powietrze, były dla nich czasem dobrej zabawy i życia
tak pełnego, że nadzieja przestawała być potrzebna, toteż ulegała zapomnieniu.
Około południa, kiedy powódz światła spływała bardziej prostopadle, jaskrawy
poranek przybierał perłowe opalizujące barwy, a upał  jakby wysokość wiszące-
go ponad nimi słońca dodawała mu siły  spadał jak cios, przed którym uciekali
chroniąc się w cień, gdzie dopiero mogli sobie poleżeć lub zasnąć.
Dziwne rzeczy zdarzały się o południu. Połyskujące morze podnosiło się, roz-
stępowało w płaszczyznach rażącego niepodobieństwa; rafa koralowa i kilka kar-
łowatych palm, uczepionych wyższych jej partii, płynęły ku niebu, drżały, roz-
rywały się na części, rozpływały niczym krople deszczu osiadłe na drucie albo
zwielokrotnione jak w nieskończonym szeregu luster. Czasem wyłaniał się ląd
tam, gdzie nigdy go nie było, a potem nagle znikał na oczach dzieci jak bańka [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl