[ Pobierz całość w formacie PDF ]

bok naszego samochodu. Poczułam silny wstrząs i stuknęłam czołem w oparcie fotela
kierowcy, aż z nosa spadły mi okulary. Zerknęłam na moich towarzyszy podróży i z pewnym
żalem stwierdziłam, że im też nic wielkiego się nie stało. Może tylko puściły im nerwy.
Wyskoczyli z samochodu jak z procy. Jeśli lekarza mogłam od biedy posądzić o chęć
udzielania pomocy rannemu, to Albinos miał zgoła krwiożercze zamiary. Przez tylną szybę
obserwowałam, jak dopada zbierającego się z ziemi niefortunnego motocyklistę i szarpie go
w ataku furii.
Zafascynowana rozgrywającą się na moich oczach sceną, nie od razu się
zorientowałam, że zostałam sama w pojezdzie. Taka okazja może się więcej nie zdarzyć!
Przecisnęłam się górą na przedni fotel i przekręciłam kluczyk w stacyjce. Chwila niepewności
i usłyszałam kojące mruczenie silnika.
Obejrzałam się. Obaj złoczyńcy zamarli w bezruchu, jakby do końca nie rozumieli, co
się właśnie wydarzyło. Potem pędem ruszyli za odjeżdżającym fordem. Miałam nad nimi
kilkanaście metrów przewagi i w tym wyścigu nie mieli najmniejszych szans. Wydałam
okrzyk triumfu, pędząc ku wolności z zawrotną prędkością pięćdziesięciu kilometrów na
godzinę. Więcej z tego wraka nie dało się wycisnąć. Moja radość trwała krótko. Coś było nie
tak z samochodem. Podejrzanie kolebał się na boki, zgrzytał, charczał i sprawiał wrażenie,
jakby zamierzał rozsypać się na tysiąc kawałków. Coraz częściej oglądałam się do tyłu,
wyglądając pogoni i z coraz większym niepokojem obserwując pióropusz iskier tryskający
spod lewego tylnego koła, a raczej tego, co kiedyś kołem było. Wreszcie stało się to, co stać
się musiało. Tuż przy szczycie niewielkiego pagórka ford się rozkraczył. Wyskoczyłam z
bezużytecznego grata i zarośniętym rowem pognałam gdzie mnie oczy poniosły. Byle dalej
od samochodu.
Wciąż natrętnie powracała do mnie myśl, co zrobi Albinos, jak mnie złapie. Szanse na
ucieczkę miałam niewielkie. Od miejsca kolizji odjechałam najwyżej pięć kilometrów, a
ponieważ ciągle krążyliśmy w kółko, istniało duże prawdopodobieństwo, że znajduję się w
pobliżu domu Tatusia. Psy gończe na pewno zostały już spuszczone ze smyczy i teraz każdy
napotkany człowiek mógł się okazać zakamuflowanym wrogiem. Skradałam się czujnie jak
zając i na widok przejeżdżających samochodów nurkowałam w rowie. Wreszcie dotarłam do
zakrętu i kilkadziesiąt metrów dalej ujrzałam jakieś zabudowania. Przyczaiłam się w cieniu
betonowego przepustu i stamtąd obserwowałam okolicę. W razie zagrożenia zamierzałam
wpełznąć do ciemnej dziury i siedzieć tam aż do końca świata. Zdecydowanie wolałam żaby
od Albinosa. I pomyśleć, że początkowo uważałam go za nieszkodliwego szpanera udającego
gangstera. Coś z tą moją kobiecą intuicją musi być nie tak. Tyle pomyłek w tak krótkim
czasie i wszystkie potencjalnie śmiertelne...
Pod odrapaną budę, w której rozpoznałam sklep, podjechał żuk pokryty plandeką albo
coś, co żuka przypominało. Z szoferki wysiadł starszy mężczyzna i zniknął we wnętrzu
blaszaka. Siedzenie pasażera było puste, rozejrzałam się na boki i nie zauważywszy w pobliżu
żywej duszy, podjęłam śmiałą decyzję. Zgięta wpół przebiegłam wolną przestrzeń i
wskoczyłam na platformę. Wśród stosu worków poczułam się bezpiecznie. Wcisnęłam się w
najdalszy kąt i z zapartym tchem czekałam na odjazd. Wreszcie usłyszałam szelest
zbliżających się kroków, plama światła rozszerzyła się gwałtownie i ktoś wsunął do środka
kilka zgrzewek z napojami. Potem kroki oddaliły się znowu i usłyszałam coś
przypominającego bębnienie kropel deszczu po blaszanym dachu.
W końcu ruszyliśmy. Samochód gnał po wybojach w iście rajdowym tempie. Pod
plandeką zrobiło się gorąco, a gryzący pył wdzierał się do środka, tamując oddech i drażniąc
oczy. Mimo mało komfortowych warunków jazdy byłam bezgranicznie szczęśliwa, bo z
każdym kilometrem oddalałam się od prześladowców.
Wreszcie stanęliśmy. Samochód burczał na wolnych obrotach. Kierowca wysiadł i
otworzył przesuwaną bramę, podjechał kilkadziesiąt metrów, zaparkował i poszedł zamknąć
wrota.
Od kilku minut, kiedy znajomy zapach wzbierał na sile, lęgło się we mnie straszne
podejrzenie. Teraz, kiedy wysiadłam i rozejrzałam się wokół, nabrałam pewności. Trafiłam
do świńskiej farmy! Prawdopodobnie tej samej, której smród zatruwał okolice mojego
niedawnego więzienia. Z podsłuchanych rozmów wiedziałam, że właściciel świńskiego
interesu miał konszachty z Tatusiem i spółką, a tym samym znajdowałam się na najlepszej
drodze do ponownej utraty wolności. Wniosek nasuwał się sam, za żadne skarby świata nie
mogą mnie tutaj zobaczyć, inaczej ekstradycja murowana.
Smagana strachem pognałam do najbliższego budynku, otworzyłam drzwi i weszłam do
mrocznego wnętrza. Od wilgotnego smrodu zakręciło mi się w głowie, ale przemogłam
wewnętrzny opór i ruszyłam wąskim korytarzykiem. Zwinie zażywające zasłużonego
wypoczynku leciutko zaszemrały jakby zdziwione tym nagłym najściem. Fala chrumkania
zaczęła narastać i przenosić się stopniowo w najdalsze zakamarki pawilonu. Pod oknami
rozszczekał się pies.
Zaklęłam niczym szewc - tylko psa mi tu jeszcze brakowało!
Zwiński chór zagłuszył kroki nadchodzącego człowieka. Runęłam na podłogę tuż po
tym, jak przy suficie zabłysły mdłe żarówki. Wylądowałam w śmierdzącej kałuży i leżąc na
brzuchu, obserwowałam, jak plecy mojego niedawnego kierowcy znikają w kantorku na
końcu korytarza.
Szybko rozejrzałam się po pomieszczeniu. Kilka metrów dalej ujrzałam metalową
drabinkę. Zaczynała się jakieś półtora metra nad ziemią i prowadziła prawdopodobnie na
poddasze. Pełznąc na kolanach, przesunęłam się w zaciszny kącik i tutaj postanowiłam
poczekać, aż mężczyzna pójdzie do domu, bo nocować tu chyba nie zamierza?
Na wszelki wypadek zapamiętałam rozkład budynku. Przez całą jego długość, w kilku
rzędach, ciągnęły się kojce poprzecinane korytarzami. Na obu końcach znajdowały się jakieś
pomieszczenia gospodarcze. Dalsze oględziny zostały przerwane wyjściem człowieka.
Zwiatło zgasło i ponownie zatopiłam się w półmroku. Na dworze słońce właśnie zaszło i
wyglądało na to, że utknęłam tu na dobre. Jakoś nie miałam ochoty na spotkanie z psem.
Liczyłam na to, że rano gdzieś go zamkną i wtedy spróbuję wymknąć się z tej świńskiej
pułapki.
Zaczęłam się rozglądać za jakimś miejscem do spania. Po omacku odnalazłam drabinkę
i postanowiłam wdrapać się na górę. Nie było to łatwe, ponieważ pierwszy szczebel zaczynał
się dokładnie na wysokości mojego nosa.
Oburącz mocno chwyciłam zardzewiałe pręty, prawą nogę przełożyłam przez najniższy
szczebel i z nadludzkim wysiłkiem zaczęłam windować siedzenie. Odetchnęłam z ulgą, kiedy
obie stopy, drżąc z wysiłku, stanęły na jednym poziomie. Dalej poszło jak z płatka,
wymacałam głową klapę w suficie i weszłam na strych. Pod stopami zaszeleściła słoma.
Dotarłam do jakiejś większej sterty i padłam bez sił.
Obudziłam się w środku nocy szarpana nieludzkim pragnieniem. Na strychu było jak w
saunie. Do spoconego ciała przylgnęły jakieś plewy czy inne narzędzia tortur, powodując
nieznośne swędzenie. Rozebrałam się prawie do rosołu, ale to nie przyniosło spodziewanej
ulgi. Kropla wody albo śmierć w okrutnych mękach. Przypomniałam sobie, że świnie muszą
mieć jakiś dostęp do wody, i ta myśl nie dawała mi spokoju. W końcu postanowiłam [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl