[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się o czwartej nad ranem z przeświadczeniem, że musi uciekać. Zamiast tego postarała się
jednak uspokoić i zaczęła układać lalki wokół zastawy do herbaty, jakby wszystko było w
najlepszym porządku.
 lak właśnie postępujemy" - powiedziała mi, kiedy czekaliśmy na autobus.  Próbujemy
stłumić nasz wewnętrzny głos prawdy, bo niczego nie boimy się tak jak prawdy".
Dziewczynka przytknęła mi do ust butelkę.
- A bea.
Trzęsła mi się ręka, kiedy pociągnąłem łyk i przełknąłem. Zakrztusiłem się i poczułem
narastającą panikę.
- Poe! - Isabel chwyciła mnie za rękę. - Wszystko w porządku?
- Smakuje jak szlam - wycharczałem. Ale nic złego się nie stało. W dół gardła nie spływała
mi raczej żadna trucizna. Serce waliło mi jednak jak oszalałe.
Każde z nas zostało zmuszone, żeby napić się z butelki. Wypiliśmy po trzy kolejki, a potem
kazano nam usiąść pod zmurszałym pniem obumarłego drzewa.
- A teraz co? - spytał Baz. Po twarzy wciąż ciekła mu woda.
Dzieci nie odstępowały nas na krok. Czekały. Nie wiedziałem na co, ale bałem się tego
dowiedzieć. Dziesięć minut pózniej poczułem pod skórą dziwne mrowienie, a las zaczął jakby
oddychać. Gdy w uszy zawiał mi wiatr, przysiągłbym, że doszło mnie słowo:  zemsta".
- Izzie? - wyszeptałem, ale nie usłyszałem odpowiedzi. Zobaczyłem, że na pobliskim
kamieniu jedno z dzieci wrzuca do butelki grzyba z czarnymi kropkami.
- Co nam podaliście? - wymamrotałem. - Co tam wrzuciliście?
- Coś, co pomoże wam widzieć - odparła dziewczynka.
Zrozumiałem ją bez trudu.
- Ale ja nie mam kłopotów ze wzrokiem. - Nagle kąt mojego widzenia wygiął się do środka i
zaczaj
odsłaniać dziwne rzeczy. Przechodziłem przez kolejne bramy szaleństwa. Każda wydawała
się końcem jakiegoś snu, tyle że  budziłem się" i stwierdzałem, że znajduję się w następnym.
Idę korytarzem sunącego pociągu. Po lewej i po prawej przedziały są pełne umarłych: trupie
czaszki, puste oczodoły, spalone, posiniaczone, zmaltretowane ciała. Patrzą, jakby czegoś ode
mnie oczekiwali. Z końca przejścia woła mnie pani Smith.
- To dopiero początek twojej podróży, Poe Yamamoto
Stoję w tłumie w kościele. Scena przypomina mi obraz wymalowany na suficie. Kapłan w
czerwonej szacie z kapturem czyta z ogromnej księgi. Na środku stoją dzieci. Nie wyglądają
na przerażone. Ksiądz odczytuje kolejne fragmenty, a jedna z kobiet obcina każdemu dziecku
pasmo włosów, wplata je w warkocze spływające z rogów kozła i przywiązuje sznurkiem.
Teraz sam jestem jednym z dzieci. Zabrali nas nad jezioro. Czuję przenikliwe zimno, mam
ochotę wrócić do domu i zjeść jagnięcinę. Każą nam jednak wejść do jeziora. Do ciemnej i
lodowatej wody. Nie chcemy się zanurzać, ale nas zmuszają. Jesteśmy ze sobą związani. Jeśli
jedno się szamocze, wszyscy zaczynamy się szamotać, a lina zaciska się coraz mocniej wokół
nadgarstków. Dzieci błagają. Kapłan unosi wysoko głowę kozła i wykrzykuje:
- Ześlij obfite zbiory! Zamknij nasze granice przed wrogami! Przyjmij ofiarę na znak ufności,
jaką pokładamy w tobie, o Czarny Panie! - Mgła zasnuwa jezioro i wciska mi się pod stopy;
dno zapada się pode mną. Szybko wciąga mnie otchłań.
Siedzę w karczmie. Na haczyku przy drzwiach wisi czerwona szata. Nożyczki tną włosy.
Włosy spadają kaskadami do miski. Starsi mieszkańcy stoją nad nią i patrzą.
- Diabeł - mówi do mnie strażniczka przy bramie. - Diabeł.
Zacząłem się otrząsać z narkotycznych wizji.
- Isabel? - zawołałem. Nikogo nie mogłem dostrzec, więc wstałem z trudem i krzyknąłem: -
Baz! John! - Ani żywej duszy. Mgła tańczyła nad wodą. Kamienie jakby się chwiały.
Poruszały. Unosiły. Bo to nie były kamienie, tylko głowy; wypływały na powierzchnię
jeziora, w którym od setek lat zatapiano dzieci. Przez puste oczodoły wpełzały węże. Do po-
liczków kleił się mech. Wargi zgniły i odsłoniły poplamione kości i szyjki spróchniałych
zębów.
- Znów planują złożyć ofiarę - szepnęły. - Poświęcić życie, żeby ocalić Necuratul. Już się
zaczęło. Jutro nikt się nie uratuje. Pomścij nas. - Ich słowa wirowały wokół mnie jak suche
liście na wietrze. - Pomścij nas.
Zjawiła się znajoma dziewczynka. Jej skóra wyglądała jak spikselowana. Zerknąłem na małą
raz jeszcze i zobaczyłem, że każdy skrawek ciała obsiadły maleńkie ćmy. Odleciały, a skóra
pod spodem była biała jak śnieg, cała się wiła. Larwy.
Ocknąłem się z wrzaskiem. Moi przyjaciele leżeli nieprzytomni na brzegu jeziora. Kamienie
już zniknęły; nad wodą unosiła się tylko leciutka mgiełka. Pokręciłem głową, na wypadek
gdyby wszystko znów okazało się snem. Zciemniło się, a ja straciłem poczucie czasu. Zniknął
nasz bochenek chleba, ale w zamian pojawił się świeży ślad usypany z okruszków.
- Wstawajcie. - Zacząłem poszturchiwać przyjaciół. Usiedli niemrawo i z wysiłkiem otrząsali
się z zamroczenia. Opowiedziałem im swój sen. - Wydaje mi się, że starsi mieszkańcy
miasteczka planują złożyć nas w ofierze.
- A gdzie się podziały dzieciaki? - Baz się rozejrzał.
- Ulotniły się - odparłem. - Powinniśmy zrobić to samo.
Kierując się okruszkami, wróciliśmy do Necuratulu i stanęliśmy przy ochronnym
obmurowaniu. Minęło już trochę czasu, od kiedy wyszliśmy. Zapadł zmierzch. Na uliczkach
kręciło się parę osób - zamiatały, witały się z sąsiadami, zamykały sklepy, zajmowały się tym
co zwykle.
- Nie możemy zdradzić, że coś wiemy - szepnąłem. - Po cichu pakujemy manatki, bierzemy
latarki i idziemy na dworzec, nawet jeśli mielibyśmy maszerować całą noc.
- A co z mostem? - spytał Baz.
- Nie wiemy, czy mówią nam prawdę, czy nie. Będziemy się martwić, gdy tam dotrzemy.
Isabel wzięła mnie pod ramię, tak jak pierwszego dnia w szkole.
- A Mariana, Vasul i cała reszta? Musimy ich ostrzec.
- Ja spadam - oznajmił John. Spojrzał na Isabel. -Zmywajmy się stąd.
Instynkt podpowiadał mi, żeby zachować się jak tchórz i uciekać, ale jeśli nic nie powiemy
Marianie i Vasulowi, to tak jakbyśmy dopuścili się morderstwa. - Ostrzeżemy ich, a potem
zwiejemy.
Prześliznęliśmy się obok kościoła, a potem wyszliśmy ot tak, jak zwykli turyści, którzy
wybrali się na wieczorny spacer. Wszystko wyglądało inaczej. Złowrogo. Latarnie na
haczykach. Strachy na wróble w polu. Amulety kołyszące się na wietrze. Gwiazdy na
wieczornym niebie. Już nic nie wydawało się normalne.
Starsza kobieta, która wpuściła nas do miasteczka, robiła wieczorny obchód, Kiedy jednak
dotarła do muru, upuściła pojemnik z solą i zaczęła krzyczeć i piszczeć. Ochronny krąg [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl