[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dokonali kompletnych oględzin wyspy. W mieście - jakiegokolwiek rodzaju byliby jego
mieszkańcy - z pewnością musiałyby być takie czy inne lokale mieszkalne; tutaj nic
podobnego nie było, chyba że kryło się pod gruntem. Ale jeśli tak - gdzie były wejścia, klatki
schodowe, windy? Norton nie znalazł nic, co by dało się uznać za zwykły bodaj właz...
Gdyby szukać analogii z Ziemią, można by od razu powiedzieć, że są to ogromne
zakłady chemiczne. A przecież nie zobaczył żadnych stert surowców, żadnych śladów
świadczących o jakimś systemie ich transportu. Na próżno też snuł domysły, skąd
wyłaniałyby się gotowe produkty a jeszcze bardziej na próżno, co by te zakłady" mogły
produkować. To wszystko zbijało go z tropu, wywoływało poczucie daremności.
- Kto chce zgadywać? - zapytał w końcu przez radio wszystkich, którzy go słuchali. -
Jeżeli to jest fabryka, co się w niej produkuje? I skąd się bierze surowce?
- Ja spróbuję, kapitanie - powiedział Karl Mercer na wybrzeżu. - Przypuśćmy, że ta
fabryka czerpie surowce z morza. Pani doktor mówiła, że ono zawiera prawie wszystko, co
możliwe.
To była odpowiedz prawdopodobna, i Nortonowi już to przyszło na myśl. Mogą
przecież być zakopane jakieś rury prowadzące do morza - w istocie, muszą być, bo nie ma
takich zakładów chemicznych, które by nie potrzebowały dużych ilości wody. Ale do
odpowiedzi prawdopodobnych Norton zawsze odnosił się podejrzliwie; tak często bywały
mylne.
- Nie najgorsze przypuszczenie, Karl: tylko powiedz, co Nowy Jork robi z tą swoją
morską wodą.
Długo nikt nie odpowiadał - ani ze statku, ani z Piasty, ani z Równiny Północnej.
Potem zabrzmiał głos nieoczekiwany: - To łatwe, kapitanie. Ale wszyscy będziecie śmiać się
ze mnie.
- Nie, nie będziemy się śmiać. Ravi. Mów.
Sierżant Ravi McAdrews, główny steward i opiekun małp, był na pokładzie Zmiałka
ostatnim człowiekiem, który normalnie wdałby się w dyskusję natury technicznej.
Inteligencję miał skromną, a wiedzę naukową znikomą, ale nie był głupi i nawet odznaczał
się wrodzoną bystrością, którą każdy w nim szanował.
- No, to jest fabryka, a jakże, kapitanie, i chyba morze dostarcza jej surowca...
Ostatecznie tak się dzieje na Ziemi, chociaż w inny sposób. Mnie się wydaje, że Nowy Jork
to fabryka do produkcji... Ramian.
Ktoś gdzieś prychnął, ale szybko ucichł, zanim dał się rozpoznać.
- Wiesz, Ravi - powiedział ostatecznie dowódca - ta teoria jest na tyle zwariowana, że
może być zgodna z prawdą. I nie jestem pewny, czy chciałbym zobaczyć jej potwierdzenie...
przynajmniej dopóki nie odpłynę z tej wyspy.
Ramiański Nowy Jork był akurat tak szeroki jak wyspa Manhattan, ale o układzie
geometrycznym zupełnie innym. Przebiegało tam tylko kilka prostych ulic: tworzył się
labirynt krótkich koncentrycznych łuków z łączącymi je promienistymi szprychami. Na
szczęście nigdzie w Ramie nie istniało niebezpieczeństwo zabłądzenia: jeden rzut oka na
niebo wystarczał, żeby ustalić, gdzie jest północ i gdzie południe tego świata.
Zatrzymywali się prawie na każdym skrzyżowaniu, żeby robić panoramiczne zdjęcia.
Po przesortowaniu tych setek fotografii zadaniem żmudnym, ale dosyć prostym miało być
sporządzenie dokładnego miniaturowego modelu tego miasta. Norton przypuszczał, że
wynikająca z tego łamigłówka da zajęcie naukowcom wielu pokoleń.
Oswoić się z ciszą Nowego Jorku było jeszcze trudniej niż oswoić się z ciszą na
równinie. W mieście-maszynie powinny być słyszalne jakieś dzwięki, a tutaj nie było słychać
nawet najsłabszego szumu aparatury elektrycznej, nawet najcichszego szmeru urządzeń
mechanicznych. Kilkakrotnie Norton przykładał ucho do gruntu, do ścian budynków i
nasłuchiwał z wytężeniem. Nie słyszał nic poza pulsowaniem własnej krwi.
Te maszyny śpią: nawet nie tykają. Czy obudzą się kiedyś, a jeśli się obudzą, to po
co? Są w idealnym stanie, zwykła rzecz tutaj. Nietrudno uwierzyć, że zamknięcie jednego
obwodu w jakimś cierpliwym ukrytym komputerze przywróci ten cały labirynt do życia.
Gdy wreszcie dotarli na drugą stronę wyspy, weszli na szczyt otaczającego ją wału i i
popatrzyli na południe, za morze. Długo Norton wpatrywał się w pięciusetmetrowe urwisko,
oddzielające ich od południowej połowy Ramy, bardziej złożonej i zróżnicowanej. Z ich
miejsca tamta część wydawała się złowieszczym, odpychającym, czarnym mrokiem, aż
można było myśleć, że to mur więzienny, który otacza cały kontynent. Nigdzie na jego kręgu
nie zobaczyli żadnych schodów ani nic, co by umożliwiało dostęp.
Norton zastanowił się, jak Ramianie dostawali się tu z Nowego Jorku.
Prawdopodobnie system komunikacji przebiega pod dnem morza, ale też musieli mieć jakieś
samoloty. Tutaj na wyspie wiele jest otwartych obszarów, które można by wykorzystać jako
pasy startowe. Odkrycie jakiegoś ramiańskiego pojazdu byłoby sporym osiągnięciem -
zwłaszcza gdyby coś ich oświeciło, jak się taki pojazd prowadzi. (Chociaż czy możliwe, żeby
nawet najbardziej fantastyczne zródło energii wciąż jeszcze funkcjonowało po kilkuset
tysiącach lat?) Jest tu dużo budowli, które mają ów funkcjonalny wygląd hangarów czy
garaży, ale o ścianach zupełnie ślepych, bez żadnych drzwi i okien, zupełnie jak gdyby je
spryskano środkiem uszczelniającym. Wcześniej czy pózniej - powiedział sobie Norton
ponuro - będziemy musieli użyć materiałów wybuchowych i laserów. Niezłomnie postanowił
odkładać tę decyzję, dopóki tylko się da.
Jego niechęć do stosowania brutalnej siły wynikała częściowo z dumy, częściowo z
lęku. Nie chciał postępować jak technologiczny barbarzyńca, który rozbija to, czego nie
rozumie. Ostatecznie - rozmyślał - jestem nie proszonym gościem w tym świecie,
powinienem o tym pamiętać. Jeśli chodzi o lęk... może to za mocne określenie, może niepo-
kój" byłby słowem trafniejszym. Ramianie najwyrazniej zaplanowali wszystko: lepiej chyba,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]