[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pasjonujące zajęcie!
- Ile oni płacą za jedną żmiję? - zapytałem wujka Leona, gdy wróciliśmy pod nasz namiot.
- Dolara.
- Niezle! - powiedziałem. - To tak, jakby siedemset pięćdziesiąt dinarów. Zaraz zaczęliśmy
kalkulować: gdybyśmy złapali dziesięć żmij, zarobilibyśmy siedem i pół tysiąca, za sto dostalibyśmy
siedemdziesiąt pięć tysięcy, a za siedemdziesiąt pięć tysięcy dinarów można puścić się w daleką
podróż. Siedzieliśmy przed namiotem, piliśmy kozie mleko i byliśmy już w wyobrazni posiadaczami
fortuny. A żmije czekały na nas i same się prosiły, żeby je tylko łapać. Za kilka dni będziemy mieli
ciężką forsę, gwizdniemy na mamuta, kupimy sobie w Budvie żaglówkę i wypłyniemy pod czarną
banderą.
%7łycie znowu wydało nam się piękne i pełne uroku.
Tymczasem Anglicy zakładali obóz. Na środku postawili wielki, czerwony namiot, przeznaczony
na magazyn i kuchnię, a wokół małe, żółte namiociki biwakowe.
Do południa obóz był gotowy. Docent przestał być Beduinem, bo zdjął z głowy ręcznik. Został
normalnym Anglikiem. Palił fajkę, mówił przez nos i uśmiechał się bez powodu.
Przyszedł do wujaszka i zaprosił nas na obiad, bo chciał z wujaszkiem porozmawiać o żmijach.
Trzeba przyznać, że obóz mieli pierwszorzędnie zorganizowany - cybernetycznie, daję słowo!
Kuchnia nowoczesna: dwie butle z gazem, płyta na cztery fajerki i zbiornik na gorącą wodę. A
magazyn - jak apteka: każda skrzynka ponumerowana, na każdej tabliczka z napisem, jaki prowiant i
ile znajduje się w skrzynce. Wszystko w puszkach i wszystko w proszku lub w pigułkach i
witaminizowane, żeby Anglikom nie powylatywały zęby.
Jedliśmy ten obiad w proszku i rozmawialiśmy o żmijach i innych sprawach, zresztą nie wiem o
czym, bo mówili przecież po angielsku, a ja ani me, ani be. Pozostało mi tylko robić mądrą minę
wtedy, kiedy wszyscy się śmiali. Haniebne zajęcie!
Podobno na obiad była zupa grzybowa, wołowina duszona i pudding z kremem. Gdyby nawet
podali potrawy w odwrotnej kolejności, też nic by się nie stało, bo pudding śmiało mógł być zupą
grzybową, a wołowina puddingiem. Okropnie mi te potrawy w proszku nie smakowały, ale nie
wypadało grymasić. Jadłem z zamkniętymi oczami, wszystko rosło mi w ustach, lecz robiłem minę,
jakby to były same frykasy, kuchnia kategorii specjalnej.
Gdy skończyłem jeść tę kleistą maz, którą oni nazywali puddingiem, odetchnąłem z prawdziwą
ulgą, bo już nie musiałem udawać, że mi smakuje. Powiedziałem jeszcze na dokładkę thank you ,
żeby nie myśleli, że jestem zle wychowany - i zacząłem się okropnie nudzić.
Wujaszek oczywiście nie nudził się, bo cały czas rozmawiał o żmijach. Z jego miny i gestów
wynikało, że jest najlepszym specjalistą od gadów, a od urodzenia nic nie robił, tylko łowił żmije,
ba, może same grzechotniki i kobry!
Gdy wreszcie wstał, swoim zwyczajem zatarł dłonie i powiedział:
- Szykuje się świetna robota. Zdaje mi się, w ciągu kilku dni zarobimy tyle forsy, że będziemy
mogli sobie hulać po całej Jugosławii. Zaraz ruszamy na rekonesans.
Docent podzielił nas na grupy, rozdał mapy i każdej grupie wyznaczył rejon poszukiwań. Mnie
przydzielił do Toma, młodego studenta farmakologii. Mieliśmy przetrząsnąć wielką dolinę na
wschodnich stokach Sinjajeviny; dolina nazywała się bardzo romantycznie - Dolina Srebrzystych
Głazów. Mój towarzysz wyglądał na morowego chłopa, zwłaszcza że przypominał mi sławnego
piłkarza angielskiego Charlesa Wrighta, którego zdjęcie kilka razy widziałem w Przeglądzie
Sportowym .
Wyglądał bardzo morowo i sympatycznie, lecz miał jedną wadę - nie umiał ani słowa po polsku.
Ja zaś prócz thank you i shut up nie znałem ani słowa po angielsku.
Okazało się jednak, że nie zawsze trzeba znać język swego rozmówcy, żeby się z nim porozumieć.
Wystarczą czasem tylko ręce i nogi i inteligentne posługiwanie się nimi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]