[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Gdy poczuł zapach mleczka, którym się smarowała, odwrócił się z
ciekawości. By zobaczyć, co ona robi. Widok, jaki zobaczył, poraził go. W
tym seksownym jedwabnym stroju wydała mu się zupełnie inną osobą.
Zawsze chodziła w dżinsach i bawełnianych koszulkach. Jeśli już
czasami wkładała sukienkę, to zawsze luzną, ukrywającą figurę. A teraz
okazuje się, że lubi jedwabie i atłasy.
Chyba dlatego zachował się jak gbur. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że
ma obok siebie kogoś obcego, kogo wcale nie zna. Dziwne...
Mellie spała, oddychała równo. Czuł bijące od niej miłe ciepło, wdychał
jej zapach. To działało na zmysły. Postanowił jednak wstać.
Ostrożnie, by jej nie obudzić, cofnął ramię i delikatnie wysunął się spod
kołdry. Mellie nie poruszyła się. Na palcach poszedł do łazienki.
Stojąc pod gorącym strumieniem, znowu przypomniał sobie Mellie, gdy
po raz pierwszy ujrzał ją w tej skąpej piżamce.
Był zły na siebie. Ich umowa jest święta. Każde ma wyznaczoną rolę.
Nie ma miejsca na uczucia, tym bardziej dzikie pragnienia. I o tym musi
stale pamiętać.
Nic takiego nie ma prawa się więcej powtórzyć. To zwykły przypadek,
niekontrolowana reakcja. Ma zrobić swoje, to, do czego się zobowiązał. I
nic więcej. Uspokojony, wyszedł spod prysznica.
Ubrał się. Mellie nadal spała. Po cichutku wyszedł z sypialni i poszedł do
kuchni, by nastawić kawę.
Ekspres pyrkotał cicho. Bailey stanął przy kuchennym oknie
wychodzącym na tył domu. Zapatrzył się przed siebie. Lubił tę wczesną
porę, gdy dopiero budzi się dzień. W świetle brzasku wszystko stawało się
RS
61
bardziej wyraziste. A potem pierwsze promienie słońca zaczynały oblewać
świat jasnym blaskiem - zieleniła się trawa, złociły jabłonie i czereśnie,
nawet stojąca w oddali stara szopa zaczynała wyglądać jak z bajki.
Pokochał tę posiadłość. Dom i przynależny do niego spory kawał ziemi.
Długo się wahał, nim zdecydował się na kupno, ale nie żałował. Dobrze, że
zaryzykował. Ma swoje miejsce na ziemi, dobrze mu tutaj. Praca też idzie
świetnie. Jako jedyny weterynarz w Foxrun stale ma ręce pełne roboty. I
doskonałe widoki na przyszłość.
Usiadł przy stole. Pił kawę, gdy do kuchni weszła Melanie. Miała
starannie splecione włosy, dżinsy i zielony podkoszulek podkreślający
głębię jej oczu.
- Cześć, Panie Czepialski - odezwała się na przywitanie, kierując się do
dzbanka z kawą.
- Byłem wczoraj trochę zrzędliwy, przepraszam - przyznał ze skruchą. -
Nie chciałem. Złóż to na karb zmęczenia i resztek kaca.
- W porządku, przyjmuję przeprosiny. - Przysiadła obok niego przy stole.
Upiła łyk kawy. - Teraz pomogę ci przy szczeniakach, a potem pojadę do
miasta - zagaiła. - Muszę kupić kartki, żeby po wysyłać podziękowania za
prezenty. Poza tym trzeba uzupełnić zapasy w lodówce.
- Nie ma sprawy. Ale ja płacę za zakupy. - Uśmiechnął się szeroko. - To
mój mężowski obowiązek. Wybierz, co potrzeba, i niech obciążą moje
konto.
Melanie kiwnęła głową, zaczęła pić kawę.
- Dobrze spałaś? - zagadnął. Był ciekaw, czy zdawała sobie sprawę, że
spali przytulenie do siebie.
- Spałam jak zabita - powiedziała. - Chyba nawet nie drgnęłam.
Prawda była nieco inna, ale nie zamierzał tego prostować. Zwłaszcza
skoro Mellie nic o tym nie wiedziała. Wypił kawę do dna, podniósł się od
stołu.
- To ja się zbieram. Idę do kliniki i biorę się do roboty. - Opłukał kubek i
wstawił go do zmywarki. Potem pochylił się i podrapał Kajtka po łebku.
- Pościelę łóżko i trochę tutaj ogarnę, a potem przyjdę do ciebie -
powiedziała Melanie.
- Spokojnie, nie musisz się śpieszyć - odparł i ruszył do wyjścia.
Bailey otworzył drzwi kliniki, wszedł do środka. Już od progu powitały
go piski i szczekanie. Włączył komputer, przejrzał plan dzisiejszych zajęć.
Już na rano ma dwóch umówionych pacjentów. Najpierw malamut Blue.
Jego pan przywiezie go na kontrolę i szczepienia. Zaraz po nim mały
pomeranian Gizmo, który cztery tygodnie temu złamał łapkę. Po południu
RS
62
musi pojechać obejrzeć słabowitego cielaka. A na miejscu czekają
szczeniaki i koty. Trzeba je nakarmić, obejrzeć, czy żadnemu nic nie dolega.
Słowem, jest co robić.
Przejrzał w komputerze karty dzisiejszych pacjentów, potem zabrał się za
oględziny szczeniąt. Gdy przyszła Mellie, zostawił jej karmienie piesków, a
sam zajął się ich badaniem.
Pracowali zgodnie, z ożywieniem roztrząsając aktualne wydarzenia z
życia miasta. Zawsze im się dobrze rozmawiało. Nigdy się zanadto nie
kłócili; jeśli nawet się nie zgadzali, nie przeszkadzało to w wymianie
poglądów.
Zakończyli karmienie i oglądanie szczeniaków, dyskutując zawzięcie,
czy w miasteczku powinny odbyć się wybory nowego burmistrza. Bailey
był jak najbardziej za. Naraz na podjezdzie rozległ się chrzęst żwiru. Ktoś
przyjechał.
- To pewnie Max przywiózł Blue - domyślił się Bailey. Umył ręce,
podszedł do drzwi. Melanie podążyła za nim.
Zatrzymał się na progu, zmarszczył brwi. To nie był Max. Drzwi
samochodu otworzyły się. Mały chłopiec wysiadł i ruszył w ich stronę.
Niósł w rękach pudełko po butach.
- To Jimmy Sinclair - poznała go Melanie. - Chodził do mojej klasy.
- Nigdy nie zajmowałem się ich zwierzętami - powiedział Bailey. -
Ciekawe, co go tu sprowadza?
Wyszli ze stodoły i ruszyli w stronę chłopca.
- Cześć, Jimmy - przywitała go Mellie.
- Dzień dobry, pani Watters... to znaczy pani Jenkins - poprawił się
chłopiec. - Mama przywiozła mnie tutaj, bo mój Whiskers umarł.
Powiedziała, że pan doktor będzie wiedział, co zrobić.
Bailey uśmiechnął się do dziecka, przykucnął obok niego.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]