[ Pobierz całość w formacie PDF ]

sobÄ… wiele wspólnego. On też potrafi widzieć w ciemnoÅ›ci i po­
rusza się z niezwykłą szybkością. Co więcej, wie sporo o moich
cechach, bo zdoÅ‚aÅ‚ zastawić na mnie puÅ‚apkÄ™ w postaci faÅ‚szywe­
go tropu, za którym poszedłem. Jesteśmy obaj podobni, Venetio.
Ujęła jego twarz w obie dłonie.
- Proszę mi powiedzieć, Gabrielu, czy po jego ucieczce też
pragnął pan czyjejś śmierci?
- Co takiego? - pytanie wydało mu się bezsensowne.
- Zdobycz umknęła. Czy pragnął pan innej ofiary?
- Nie. Aowy były skończone.
- Nie bał się pan, że ofiarą stanie się Montrose?
- Dlaczegóż miałbym go atakować?
Mimo mroku dojrzał, że Venetia się uśmiecha.
- Dzika bestia nie wybiera ofiar. Tylko cywilizowany czÅ‚o­
wiek.
- Nie czujÄ™ siÄ™ nim. WÅ‚aÅ›nie to chciaÅ‚em pani wytÅ‚uma­
czyć.
- Czy mam powiedzieć, dlaczego nie chciał pan atakować
Montrose'a ani nikogo innego po ucieczce tego nędznika?
- No, dlaczego? - Gabriel był oszołomiony i wytrącony
z równowagi.
- Instynkt myÅ›liwego odzywa siÄ™ w panu tylko wtedy, kie­
dy trzeba kogoś chronić. Dlatego pan tam poszedł dziś w nocy.
Czasami bywa pan strasznie uparty i arogancki, ale ani przez
chwilę nie wątpiłam, że oddałby pan życie w czyjejś obronie.
227
Nie wiedział, co ma odpowiedzieć, więc milczał.
- Byłam tego świadoma od pierwszej chwili - ciągnęła.
- Dowiódł pan tego, trzymając mnie i gospodynię z dala od
Domu Wiedzy Tajemnej. UnikaÅ‚ pan wtedy wszelkiego kontak­
tu ze mną, żeby nie ściągnąć na mnie niebezpieczeństwa. Zjawił
się pan w moim domu, żebym była bezpieczna. A najnowszy
dowód to pański plan wysłania mojej rodziny na wieś. - Pańskie
lęki są bezpodstawne. Nie jest pan dziką bestią żądną krwi, ale
stróżem. - Uśmiechnęła się. - No, może nie aniołem stróżem,
choć na imiÄ™ panu Gabriel, ale urodziÅ‚ siÄ™ pan po to, żeby chro­
nić innych.
Schwycił ją za ramiona.
-Jeśli to prawda, dlaczego w takim razie pragnąłem się przed
chwilą rzucić na panią? Czemu opanowałem się ostatkiem sił,
żeby nie zerwać z pani odzienia, nie obalić na ziemię, nie wziąć
siłą?
Nadal trzymała jego twarz w dłoniach.
- Nie zaciągnął mnie pan do łóżka, bo to nie miejsce ani nie
czas po temu. Oboje wiemy dlaczego. Bo może pan okiełzać
swoje uczucia.
- Wie pani na pewno?
- Owszem, wiem. - Venetia wspięła się na palce i musnęła
wargami jego usta. - Dobranoc, Gabrielu. Zobaczymy siÄ™ rano.
Niech pan spróbuje zasnąć.
Odwróciła się, a potem poszła ku domowi.
-Jeszcze jedno - powiedział stłumionym głosem.
Zatrzymała się przy drzwiach.
-Co?
- Chciałbym wiedzieć, co jeszcze powstrzymuje mnie od
rzucenia siÄ™ na paniÄ…?
- Oczywiście zimno i wilgoć. Ani to wygodne, ani zdrowe.
ZbudzilibyÅ›my siÄ™ obydwoje z atakiem reumatyzmu albo moc­
no przeziębieni.
228
Otwarła drzwi i zniknęła za nimi. Słyszał jej cichy śmiech
jeszcze długo po tym, jak odeszła.
Nieco pózniej wdrapał się na strych. Montrose poruszył się
w ciemności na łóżku.
- Czy to pan, Jones?
- Tak. - Gabriel sięgnął po koce, które pani Trench zostawiła
na krześle, i umościł sobie legowisko na podłodze.
- Nie chciałbym się wtrącać - powiedział Montrose - ale
muszę przyznać, że jestem trochę zaskoczony. Czemu sypia pan
na strychu?
Gabriel zaczął rozpinać koszulę.
- TrochÄ™ to skomplikowane.
- Do licha, w końcu jest pan żonaty. A pozatym pani Jones jest
całkiem niezłym kąskiem! Czemu nie śpi pan tam, gdzie i ona?
Gabriel przewiesił zniszczoną koszulę przez poręcz krzesła.
- No cóż, pobraliśmy się po cichu i w pośpiechu, a potem
rozdzieliły nas zajścia w Domu Wiedzy Tajemnej. Nie mieliśmy
sposobności, żeby się zżyć ze sobą.
- Mimo wszystko uważam, że to dziwne. - Montrose wsparł
się na poduszce. - Ale to pewnie ta nowoczesność. W moich
czasach inaczej bywało.
- Pewnie ma pan racjÄ™.
Gabriel wyciÄ…gnÄ…Å‚ siÄ™ na twardym prowizorycznym posÅ‚a­
niu i podłożył ręce pod głowę.
Przez całe swoje dorosłe życie czynił, co tylko mógł, żeby
utrzymać pod kontrolą tę niezwykłą, nieokiełznaną część swojej
natury. Robił tak pod wpływem dojmującego lęku, że jest kimś
innym niż zwykli ludzie. Kimś, kto mógł pewnego dnia okazać
siÄ™ niebezpieczny.
A dziś Venetia w kilku słowach uwolniła go od tych obaw.
Nadszedł czas korzystania z nadprzyrodzonego daru.
229
33
Rosalind Fleming pochyliÅ‚a siÄ™ i spojrzaÅ‚a w stojÄ…ce na toalet­
ce lustro ze złoconą ramą. Zżerał ją strach i złość. Nie można
było dłużej wątpić. W kącikach oczu pojawiły się cieniutkie linie
kurzych Å‚apek.
Patrzyła na własne odbicie, zmuszając się, żeby stanąć oko
w oko z wÅ‚asnÄ… przyszÅ‚oÅ›ciÄ…. Puder i róż mogÄ… pomóc co najwy­
żej przez dwa, trzy lata. A potem uroda powoli, lecz nieuchron­
nie zwiędnie.
Zawsze uważaÅ‚a wÅ‚asny wyglÄ…d za jeden z dwóch swych naj­
większych atutów. Po przybyciu do Londynu sądziła naiwnie, że
jej piękność okaże się najskuteczniejszą bronią i na niej opierała
swoje plany. Zwrócić uwagÄ™ mężczyzn obracajÄ…cych siÄ™ w eli­
tarnych krÄ™gach byÅ‚o jednak o wiele trudniej, niż siÄ™ spodzie­
wała. Ci ludzie mogli do woli przebierać w pięknych kobietach.
Raz czy dwa miała tyle szczęścia, żeby zainteresował się nią ktoś
bogaty, ale szybko zrozumiaÅ‚a, że sÄ… oni jak mali chÅ‚opcy: szyb­
ko nudzą się swoimi zabawkami, gotowi wciąż sięgać po nowe,
ładniejsze i świeższe.
Na szczęście odwołała się do drugiego atutu: talentów
hipnotyzerki i szantażystki. Pozwoliło jej to zarabiać na życie
jako spirytystka, ale do niedawna wciąż nie mogła zbić fortuny
i osiągnąć pozycji, o jakiej marzyła.
W Londynie roiło się od atrakcyjnych kobiet we wszystkich
krÄ™gach towarzystwa. ByÅ‚o również wielu szarlatanów i oszu­
stów gÅ‚oszÄ…cych, że sÄ… obdarzeni siÅ‚ami nadprzyrodzonymi. Ry­
walizacja kwitła i tu, i tam, a prawdziwym hipnotyzerom nie
byÅ‚o Å‚atwo o sukces. Stale należaÅ‚o ponawiać i wzmacniać roz­
kazy dawane hipnotyzowanym podczas transu, aby uczynić ich
powolnymi sobie. Ciężkie zadanie, które aż za czÄ™sto nie przy­
nosiło rezultatów.
230
Przez kilka ostatnich miesięcy zaczęła już sądzić, że szczęście
wreszcie się do niej uśmiechnęło. Miała właściwie wszystko: o wiele
więcej pieniędzy niż kiedykolwiek przedtem i pc>zycję towarzyską.
Ale jej wyśnione powodzenie lada chwila mogło przeobrazić
siÄ™ w koszmar.
Dobrze wiedziała, kto jest temu winien: Venetia Jones.
34
Mimo że wszyscy wstali pózno, śniadanie podano jak zawsze.
Zaraz po nim Beatrice wstała od stołu.
- Czas się pakować. Edwardzie, Amelio, chodzcie ze mną.
Czeka nas mnóstwo roboty przed wyjazdem.
Stuknęły odsuwane krzesÅ‚a i wszyscy troje pospiesznie wy­
szli z jadalni.
Po ich odejściu Montrose powiedział:
-Muszę zawiadomić moją gospodynię. Zdziwi się, kiedy
mnie nie zastanie. Każę jej spakować mój sakwojaż. Odbiorę go
po drodze na stacjÄ™.
Venetia odstawiła filiżankę na stół.
- Może pan skorzysta z mojego biurka? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lastella.htw.pl