[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pokład kosmoawionetki powitał Dentera grobową, nie wróżącą nic dobrego ciszą. Pulpit
sterowniczy w nawigacyjnej łyskał niechętnie zmatowiałymi, jakby gotującymi się do snu oczkami
wskazników. Termometr pokazywał ponad sześćdziesiąt stopni powyżej zera. Co gorsza, słupek
rtęci nadal piął się wolno w górę: widać agregaty klimatyzacyjne na poły sparaliżowane
niedostateczną podażą energii miały już tutaj niewiele do powiedzenia.
Dopiero teraz, kiedy napięcie nerwowe nieco osłabło, poczuł, jak bardzo jest znużony. Zużyta
przed wyjściem thoalina już dawno przestała działać i pragnienie snu ściskało mu skronie niczym
cierniowa korona, przekształcało powieki w ołowiane ciężarki. Dobrnąwszy nieomal na oślep do
szafki, chwycił łapczywie fiolkę; prztyknął w jej denko, wybijając sześć drażetek na raz.
Gdy odchylił szkiełko wizjera, w nozdrza uderzył mu żar przesycony mdłym swądem
rozgrzanych przewodów. Przełknął szybko drażetki, niczym nie zapijając - zresztą nie było czym - i
dokręcił starannie szkiełko. Odczekał chwilę, wspierając się oburącz o pulpit. Choć to była iście
końska dawka, zamroczenie ustępowało powoli, jakby z ociąganiem. Wreszcie uznał, że już może
opaść w fotel, bez obawy natychmiastowego pogrążenia się w kamiennym śnie. .
Spróbował sobie wyobrazić, co teraz robi Xi. O ile już dotarł do swojego pojazdu, to pewnie
dwoi się i troi przy
aparaturze, próbując z niej wydusić odpowiedz na dręczące ich pytanie. Zastanowił się, od
czego sam powinien zacząć, lecz jakoś nic mu nie przychodziło do głowy. Nagle jakby go olśniło:
wszak sytuacja, w której się znalezli, tak jak kwadratura koła, w ogóle nie miała rozwiązania!
Mówiąc dokładniej, nie można jej było rozwikłać w sposób satysfakcjonujący równocześnie ich
obu. Należało się jedynie dziwić, że ta prawda tak pózno dotarła do jego świadomości. A kiedy Xi
to pojął? Może już tam, w Bazie... Zacisnąwszy w kułak nagle spotniałe palce, zerknął z
niepokojem na zegarek. Od ich rozstania upłynęło ponad półtorej godziny. Jednym słowem, czasu
aż nadto, by powrócić chyłkiem do Bazy, porwać bezcenny zasobnik, zamontować go w
przyzwierciadlanych zaciskach swego aparatu i wystartować z poczuciem całkowitej bezkarności,
jako że jedynemu świadkowi sprzeniewierzania się postanowieniom Kodeksu nie dane by było
wówczas cieszyć się zbyt długo życiem!
Przeanalizował z gorączkowym pośpiechem dane zgromadzone przez przyburtowe czujniki i
odetchnął z ulgą:
jak dotąd, powierzchni planetki w ciągu paru ostatnich godzin nie opuścił żaden pojazd! Teraz
już wiedział, co należy czynić. Chyba dlatego poczuł się razniej. Co prawda szczegóły rytuału
mającego moc przemieniania zbrodni w czyn zgodny z literą prawa zatarły się już dość dokładnie w
jego pamięci - zetknął się był z nimi ostatnio dość dawno temu, bodaj jeszcze za studenckich
czasów, najprawdopodobniej przed którymś z egzaminów - lecz przecież nic nie stało na
przeszkodzie, by je sobie odświeżyć. Uniósł się wolno na nogi i pomaszerował w stronę szafy, w
której przechowywał rzadziej używane mapy gwiezdne i księgi. Po chwili niecierpliwego
myszkowania wyłuskał spomiędzy opasłych tomisk foliał o nietypowym formacie, w okładce
mocno nadwerężonej bezlitosnym zębem czasu. Interesujący go paragraf nosił tytuł Stan Wyższej
Konieczności". Przebiegł oczyma wężyki drobniutkich literek. W pewnych okolicznościach, jeżeli
jakiś formalny bądz nieformalny zespół wysoko uorganizowanych zagrożony zagładą mógł jej
uniknąć jedynie poprzez zmniejszenie swojej liczebności, anihilicji dokonanej w imię tego nie
przypisywano cech przestępstwa. Nim się jednak przystąpiło do jakichkolwiek zmierzających ku
temu działań, trzeba było bezwzględnie powiadomić wszystkich zainteresowanych o zamiarze
skorzystania z paragrafu. Można to było uczynić bądz
bezpośrednio, werbalnie lub w jakikolwiek inny sposób właściwy dla danych organizmów,
bądz też przy pomocy aparatury radiowej, emitując sygnał o ściśle sprecyzowanych parametrach.
Dobiegłszy do końca, zacisnął mocno powieki, aż gdzieś w głębi zrenic zatętnił mdły zalążek
bólu. Pomimo gwarancji całkowitej dyspensy dałby wiele za to, aby to tamten cisnął mu w twarz
rękawicę, ustalając tym samym zasady ostatecznej w dosłownym tego słowa znaczeniu rozgrywki.
Mijały minuty, każda na wagę złota: aparat radiowy milczał jednak jak zaklęty. W końcu pojął, że
nie może sobie pozwolić na luksus dalszego czekania. Zwarł palce na pokrętle z taką mocą, jak
gdyby pragnął je przemienić w proszek, podczas gdy w rzeczywistości chodziło jedynie o
ustawienie we właściwym położeniu anemicznie fosforyzującej wskazówki. Potem wdusił klawisz.
Potwierdzenie przyjęcia wezwania -jeden z nieodzownych elementów rytuału - nadeszło, nim
zdążył na dobre oderwać od niego palec. Tak jakby Xi już od dawna tylko na to czekał! Fakt ten był
tak wymowny, że momentalnie wyzbył się resztek skrupułów. Porwał plaser i jednym susem dopadł
drzwi.
Przez ten czas, gdy siedział w kosmoawionetce, gwiazda zdążyła przełknąć spory kęs swej
codziennej drogi i teraz wisiała w zenicie niczym ogromny, rozpalony do białego, wstrząsany
potężnymi protuberancjami lampion. Jej destrukcyjne działanie coraz bardziej upodabniało
kosmodrom do gardzieli budzącego się do życia wulkanu. Pośród różnokolorowych oparów
buszowały huczące, ustawicznie zmieniające kierunek wichry, to rozszarpując je na drobne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]