[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bluz roboczych z polaru, rękawice, szaliki i czapki z nausznikami podszy
tymi futerkiem.
— Ile? — zapytałem.
— Na termometrze na oknie w kuchni jest minus dwadzieścia —
spokojnie stwierdził Gwóźdź.
— Biegniemy grzać, bo tu umrzemy! — krzyknąłem ubierając się
szybko.
Mróz, gdy nie wieje wiatr, nie jest taki dokuczliwy, ale do pracy nie
zbędne są rękawice. Z chłopcami wnosiliśmy do piwnicy kloce drewna
składowane na dziedzińcu, które w kotłowni ciąłem piłą łańcuchową.
W pół godziny napaliliśmy w piecu i mieliśmy przygotowany spory zapas
drewna. Potem umyliśmy się i pomaszerowaliśmy na śniadanie.
— Nasze kwatermistrzynie powinny przygotować listę zakupów —
powiedziałem patrząc na stos grzanek i dwa słoiki z dżemem.
— Ustaliłyśmy... — zaczęła Różyczka przedrzeźniając ton mojego
głosu.
— Chciałyśmy zaproponować... — nieśmiało wtrąciła Pożyczka.
— Chodzi o dyżury w kuchni — twardo obwieściła Różyczka. —
Cały czas mam spędzać w kuchni?! Zrób śniadanie, obiad, kolację...
W kółko to samo i te same twarze. Pan Żelazny obiecywał mi, że będą tu
goście, wesołe towarzystwo, a ja miałam być recepcjonistką...
— Miałyśmy pracować na zmiany — zauważyła Pożyczka.
— Jak tak dalej pójdzie, to będzie mój pierwszy sylwester, kiedy nie
będę miała tipsów! — zaszlochała Różyczka.
—A co to takiego? — zapytałem chrupiąc grzankę z dżemem i popi-
jając ją lurowatą kawą.
Różyczka nie odpowiedziała. Rzuciła coś w rodzaju „Ciemniak!"
i wybiegła.
— Przygotuję listę potrzebnych rzeczy — powiedziała Pożyczka.
Jedliśmy z chłopcami śniadanie, a między zębami chrzęściły nam po-
przypalane kawałki chleba. Kartka, jaką otrzymałem po kilku minutach
od Pożyczki, była zapisana drobnym maczkiem.
— Oprócz sań weźmiemy jeszcze plecaki — powiedziałem do Gwoź
dzia. — Umiesz jeździć na nartach?
Chłopak tylko skinął głową. Po kwadransie byliśmy gotowi do drogi,
ciepło ubrani, wyposażeni w narty i tobogany z magazynu Żelaznego.
Pożyczka ze specjalnej kasetki wydała nam pieniądze na zakupy i mogli
śmy ruszyć w drogę.
Gwóźdź doskonale sobie dawał radę na nartach i szybko dotarliśmy
do Karpacza. Tam, koło świątyni Wang spotkaliśmy Jarla i Morgana.
— Wracają panowie na zamek? — zapytałem ich.
— Planujemy spędzić tam Nowy Rok, jeśli to nie sprawi kłopotu... —
powiedział Jarl.
— Zapraszam, w końcu Żelazny po to otworzył schronisko, żeby przyj
mować gości — odparłem. — Idziemy po zakupy, może panowie mogliby
nam pomóc w drodze powrotnej? — zaproponowałem.
Nie chciałem, żeby mogli sami, beze mnie przebywać na zamku.
Bez zbędnych ceregieli zgodzili się, mieli przecież sanie, którymi zwieźli
Żelaznego, mieli swoje narty. W ciągu godziny zrobiliśmy zakupy i obju
czeni towarami upakowanymi w toboganach i w plecakach ruszyliśmy
w drogę powrotną. Zadziwiała mnie doskonała kondycja fizyczna Nor-
wega. Po Szkocie, zapewne mieszkańcu tamtejszych górskich rejonów
można się było spodziewać takiej siły. Ciągnęli swoje sanie bez naj
mniejszego trudu, równo stawiając kroki. Ta wędrówka w mroźne przed
południe, po pustym szlaku sprawiała nam wszystkim ogromną przy
jemność.
— Pan lubi robić zakupy? — zapytał mnie Jarl.
—To konieczność, mieszkam sam i nie ma kto tego za mnie zrobić —
odpowiedziałem.
— Ja lubię robić zakupy — przyznał się Norweg. — Dawniej nawet
nie pozwalałem żonie, póki jeszcze żyła, chodzić do sklepu. Pamiętam, jak
była w ciąży i biegałem rano po świeże pieczywo, mleko, wodę mine
ralną. Robiąc większe zakupy wracałem objuczony jak dromader, ale by-
cego z polowania...
— Tak — Jarl uśmiechnął się.
Czułem, że ten uśmiech był związany bardziej nie z moimi słowami,
ale z miłymi wspomnieniami, jakie obudziło w nim mówienie o żonie.
— Czemu pan się nie ożenił? — wypytywał mnie Morgan.
— Praca — krótko wyjaśniłem. — Ona zabiera mi za dużo czasu,
oznacza częste wyjazdy w teren, niekiedy na długo.
— A teraz jest pan w pracy? — zaciekawił się Norweg.
— Po części. Miałem pomóc koledze przy renowacji zamku, ale mu
szę przez jakiś czas opiekować się i budowlą, i młodymi pracownikami
kolegi.
— Rozumiem — Norweg pokiwał głową.
Około południa wróciliśmy na zamek. Do piętnastej byłem zajęty roz
pakowaniem zakupów. Pomagała mi Pożyczka i razem chowaliśmy pro
wiant do zamrażarek, lodówek, szafek, magazynu produktów suchych.
— Super! — stwierdziła Pożyczka ramieniem ocierając pot z czoła
i odgarniając pojedyncze kosmyki włosów opadające na oczy. — Czemu
pan to robi? — zapytała przyglądając mi się uważnie.
Teraz przypominała moją polonistkę z podstawówki, starą pannę
z mysim ogonkiem warkocza, którą widywaliśmy przechadzającą się po
[ Pobierz całość w formacie PDF ]